Awantura, która wybuchła wokół ustawy o ochronie zwierząt – zabraniająca m.in. prowadzenia ferm futerkowych czy eksportu mięsa z uboju rytualnego – może stać się doskonałym studium, pokazującym jak naprawdę wygląda polityka. W tym sporze jest bowiem wszystko to, co powinno się znaleźć w politycznym daniu. Zapraszam więc do przeczytania politycznego przepisu pokazującego, jak je przyrządzić.
Po pierwsze więc mamy sporo ideowości. Nawet najzagorzalsi krytycy Jarosława Kaczyńskiego przyznają, że kwestia praw zwierząt jest dla niego po prostu czymś osobiście ważnym. Kaczyński kocha zwierzęta i jest wrażliwy na ich krzywdę. Jeszcze w połowie lat 90., gdy na polskiej prawicy nikt sobie takimi sprawami głowy nie zawracał, nawoływał on do przyjęcia przepisów, które zabraniałyby okrutnego traktowania zwierząt, ograniczyłyby hodowle zwierząt futerkowych itd. Pod tym względem pozostał wierny swoim przekonaniom.
Równocześnie – wracając do przepisu – sprawa budzi olbrzymie kontrowersje. Po pierwsze ideologiczne. Koncepcja „praw zwierząt” jest przez część prawej strony kontestowana, a część radykalnej prawicy wyciąga z biblijnego opisu stworzenia wniosek o tym, że człowiekowi wobec innych stworzeń wolno wszystko. Część prawicy obawia się, że wprowadzenie języka „praw zwierząt” to początek marszu w lewą stronę. Ale sprawa budzi też olbrzymie kontrowersje w związku z tym, co w polityce ważne, czyli z pieniędzmi. Fermy futerkowe, ale – w znacznie większym stopniu – produkcja mięsa do uboju rytualnego to wszak przedsiębiorstwa, prywatne firmy, gospodarstwa rolne, w których pracują ludzie. Część polityków powołując się na hasła wolnorynkowe, sprzeciwia się zaproponowanym zakazom, zwracając uwagę właśnie na argumenty ekonomiczne.
Podstawą naszego przepisu muszą być również emocje. I to wielkie emocje. Kontrowersyjne tematy wywołują silne emocje, ale w polityce emocje mają tendencję do niezwykłego wzmacniania się. Ktoś zagrozi sprzeciwem, inny rzuci mocnym słowem, pojawiają się groźby zerwania koalicji, najpierw delikatniejsze, potem bardzo silne, rozpoczyna się potężna gra nerwów. I tu argumenty merytoryczne schodzą na dalszy plan. A idee czy racje ekonomiczne stają się nagle pałkami, którymi politycy wzajemnie okładają się po głowach.
Wzrost emocji wynika też często z nieporozumień. Ten coś usłyszał, tamten niedosłyszał, inny inaczej zrozumiał. Emocje jednak nie pozwalają się wycofać. Presja rośnie, nikt nie powie: powoli, porozmawiajmy, napijmy się herbaty, uspokójmy się.
Wręcz przeciwnie, bo polityka – i tu dochodzimy do kolejnego składnika naszego przepisu – to sfera dominacji i władzy. Jeśli ktoś wydaje polecenie, chce, by zostało wykonane. Bunt jest karany. Nie dlatego, że lider ma złą wolę. Ale dlatego, że wie, że jeśli pozwoli, by podważanie jego przywództwa uchodziło bez kary, nie będzie dłużej liderem. Potrzeba dominacji wypływa z samej natury polityki, która wszak jest przestrzenią władzy – nawet w systemach demokratycznych, decyzja demokratyczna oznacza wybranie przedstawiciela, któremu wszyscy się podporządkują.
A więc idee, emocje, interesy, władza i dominacja. To wszystko było w awanturze o zwierzęta futerkowe. Tak właśnie wygląda polityka od kuchni.