Zaskoczyły mnie emocje, jakie wywołał pomysł wypowiedzenia przez Polskę tzw. konwencji stambulskiej. Wszak dokument przyjęto niemal dekadę temu: najpierw przyjął go rząd PO–PSL, a następnie po wielu miesiącach na ratyfikację zgodził się Sejm, a ówczesny prezydent Bronisław Komorowski wiosną 2015 r. podpisał. Już wtedy treść dokumentu została przedyskutowana na wszystkie strony i każdy wówczas zajął wobec niego stanowisko.
Teraz dyskusja powraca tuż po wyborach, zupełnie jakby PiS szukało argumentu na rzecz prawdziwości tezy o tym, że wybory prezydenckie nie były wyborem między Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim, ale cywilizacyjnym sporem dobra i zła. No i skoro Andrzej Duda wygrał, to teraz rządzący chcą pokazać, że stają na straży chrześcijańskich wartości. A przy okazji chce zagrać na nosie Konfederacji, która nieustannie zachodzi PiS z prawej strony i zaczepia rządzących, że żadni z nich są konserwatyści. To pierwszy powód, dla którego z rezerwą podchodzę do planów wypowiedzenia konwencji.
Dodam, że zarówno wtedy, jak i dzisiaj nie byłem jej entuzjastą. Twierdzenie, jak w dokumencie, że źródłem przemocy wobec kobiet są religia, tradycja czy kultura – rozumiana jako zespół norm dotyczących stereotypowych ról kobiet i mężczyzn – jest dość szerokie i nieostre. Państwa zobowiązane są do tego, by z tymi źródłami przemocy walczyć. Może ktoś uzna, że na przykład katolicyzm, który wyklucza kapłaństwo kobiet, powiela niebezpieczne stereotypy dotyczące roli kobiet i mężczyzn i w związku z tym jest on źródłem przemocy? Tyle że konwencja obowiązuje już od wielu lat i jeszcze do takiej sytuacji nie doszło. Politycy domagający się dziś – tuż po wyborach – wypowiedzenia jej, nie robią tego moim zdaniem wyłącznie z porywu serca, lecz z powodu kalkulacji.
Ale jest i inny powód, który sprawia, że pomysł wypowiedzenia konwencji wywołuje moją nieufność. Zwolennicy jej odrzucenia powtarzają, że zawarte w niej ideologiczne założenia genderowe są zagrożeniem dla tradycyjnych wartości i polskich rodzin. To jednak element myślenia polegający na tym, by nieustannie szukać wroga. Czy nie za dużo uwagi strona konserwatywna poświęca na szukanie zewnętrznych zagrożeń, zamiast szukać pozytywnych przykładów wewnątrz? Czy polskie rodziny rozpadają się dlatego, że istnieje konwencja stambulska albo ulicami polskich miast przechodzą parady środowisk LGBT? A może po prostu nie znajdują dość wsparcia w swoich codziennych trudach i rozterkach ze strony np. Kościoła? Może za mało uczymy młodych pięknej miłości, za mało dajemy im przykładów wspaniałych chrześcijańskich rodzin?
Silną rodzinę zbudują ludzie, którzy szczerze pragną pewnych wartości, a nie ci, którzy chcą walczyć z całym światem, przeciwstawiać się gender, LGBT, kulturowemu marksizmowi itp. I na odwrót – złe przykłady ze strony mieniącej się tradycyjną są znacznie bardziej szkodliwe niż dziesiątki ideologicznych książek. W tym sensie przeprowadzony w ważnej dla Kościoła świątyni drugi ślub ważnej osoby publicznej jest potencjalnie większym zgorszeniem niż profanacje na marszach równości. Bo pochodzi z wewnątrz, a nie z zewnątrz.