Po okresie gorączki wyborczej wydawało się, że w wakacje odetchniemy od ostrej walki politycznej. Tymczasem rząd zapowiedział wypowiedzenie „Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej” zwanej potocznie konwencją stambulską, na co natychmiast zareagował ruch feministyczny i strona lewicowo-liberalna. Pojawiają się grupy broniące konwencji, feministki organizują protesty pod hasłem „Nie dla legalizacji przemocy domowej” itd.
Konwencja od lat budzi wielkie kontrowersje. W imieniu polskiego rządu podpisała ją 18 grudnia 2012 r. w Strasburgu ówczesna pełnomocnik rządu ds. równego traktowania, minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz. Podpisać dokument łatwiej, niż go wypowiedzieć, choć prawo do tego zapisano w art. 80 pkt 1. konwencji: „Każda Strona może w dowolnym czasie wypowiedzieć niniejszą konwencję w drodze notyfikacji skierowanej do Sekretarza Generalnego Rady Europy”. Tyle tylko, że zostanie oskarżona o… popieranie sprawców przemocy. Czy słusznie?
Rewolucja wrażliwości
Konwencja ma ambitne cele i ma też pewne plusy. Zwraca uwagę na poważny i jak najbardziej realny problem społeczny, jakim jest przemoc w relacjach między najbliższymi, w domu, w obrębie członków rodziny. To sfera prywatna, przez wieki osoby doznające przemocy w takiej sytuacji były w zasadzie zdane na siebie lub pomoc ludzi dobrej woli. Wiele ofiar cierpiało, bo takich ludzi obok nie było.
Rewolucja wrażliwości w naszej kulturze w stronę współodczuwania z cierpieniem ofiar jest znakiem czasów – i jest zgodna z Ewangelią. Sprzeciw katolików wobec konwencji jest w pełni zasadny, ale wątpliwości budzą pewne argumenty. Nie powinien on wynikać z obrony instytucji rodziny, bo instytucje są tylko po to, by służyć człowiekowi, nie na odwrót! Należy bronić każdego, kto jest słaby, cierpi i wymaga pomocy. Ból każdej osoby ludzkiej ma równą wartość. Tak samo oburza i wymaga tak samo zdecydowanych środków obrony. A konwencja dzieli ofiary na lepsze i gorsze.
Feministyczny język
W konwencji ofiarami przemocy są jednak głównie kobiety. To o ich godność i prawa walczą feministki, a z ich inspiracji autorzy konwencji. Zapisy bazują na ideologii gender, co kompletnie wypacza diagnozę problemu społecznego. Dlatego argumenty, że część zapisów jest pomocna w praktyce, bo np. usprawnia interwencję i daje przełożenie na działania konkretnych służb, są mało istotne. Skoro diagnoza choroby (problemu) jest źle postawiona, to skutkiem będzie złe lekarstwo. A jak wiemy z historii, bywają lekarstwa bardziej okrutne od choroby.
W preambule do konwencji czytamy: „Państwa członkowskie Rady Europy i inni sygnatariusze niniejszej konwencji: […] potępiając wszelkie formy przemocy wobec kobiet i przemocy domowej; uznając, że realizacja równouprawnienia kobiet i mężczyzn de jure i de facto stanowi kluczowy element zapobiegania przemocy wobec kobiet; uznając, że przemoc wobec kobiet jest manifestacją nierównego stosunku sił pomiędzy kobietami a mężczyznami na przestrzeni wieków, który doprowadził do dominacji mężczyzn nad kobietami i dyskryminacji tych ostatnich, a także uniemożliwił pełną poprawę sytuacji kobiet; uznając strukturalny charakter przemocy wobec kobiet za przemoc ze względu na płeć, oraz fakt, że przemoc wobec kobiet stanowi jeden z podstawowych mechanizmów społecznych, za pomocą którego kobiety są spychane na podległą wobec mężczyzn pozycję; […] dążąc do stworzenia Europy wolnej od przemocy wobec kobiet i przemocy domowej; stanowią, co następuje…”.
I tu następuje 12 rozdziałów (81 artykułów) dokumentu, który pod pretekstem zwalczania przemocy domowej ma dokonać reformy całej kultury i systemu społecznego. Profilaktyka przemocy polega m. in. na zmianie norm etycznych, edukacji, wyobrażeń o naturze ludzkiej i różnicy płci itp. Nie chodzi o przemoc w ogóle, tylko o przemoc szczególnie rozumianą, której źródłem ma być tzw. patriarchat. To słowo w dokumencie nie pada, ale wystarczy zestawić np. art. 6 czy art. 12 z definicją patriarchatu w teoriach gender w feminizmie i nie ma wątpliwości co do tego, z jakiej perspektywy dokument pisano i na czym on bazuje. Żyjemy w kulturze patriarchalnej. Ofiarami tej kultury są głównie kobiety. Dlaczego? Bo są kobietami! Kobiety doświadczają przemocy ze względu na płeć. Ktoś, kto zna teorie feministyczne, czyta konwencję w kontekście gender studies. To jest język feministyczny i dobrze znane z tych teorii argumenty.
Dekonstrukcja patriarchatu
Bezpośrednim skutkiem genderowej perspektywy jest wybiórcze traktowanie ofiar. Autorzy dokumentu mają pełną świadomość faktu, że dokument w sposób uprzywilejowany traktuje kobiety, dyskryminując mężczyzn. Stąd zapis: „Specjalne środki, niezbędne do zapobiegania przemocy ze względu na płeć i ochrony kobiet przed taką przemocą nie są uznawane za dyskryminację w myśl zapisów niniejszej konwencji” (art. 4, pkt 4). Biorąc pod uwagę wielowiekową krzywdę kobiet może dałoby się to nawet obronić. Tyle że konwencja za kobiety uznaje też dziewczynki poniżej 18 roku życia. Dzieci płci męskiej to kategoria zbiorcza: mężczyźni. Oni podpadają pod dodatkową (umieszczoną nawet w tytule) kategorię „przemoc domowa”. Formalnie konwencja broni wszystkich ofiar, ale środki naprawcze uderzą w ofiary płci męskiej, w tym – w małych chłopców.
Współczesny feminizm ma jasno zdefiniowanego przeciwnika – tzw. patriarchat, czyli system społeczno-kulturowy oparty na władzy mężczyzn (ojców). Termin „patriarchat” znaczy tu co innego niż w tradycji judaizmu czy chrześcijaństwa.
Władza męska ma charakter bezpośredni lub pośredni. Polega na przykład na prawie do kształtowania etyki, norm, obyczajów, wychowywania do ról społecznych, nazywanych stereotypami itd. W patriarchacie przemoc wobec kobiet jest jakby normą, ostrzejszą formą dyskryminacji. Mężczyźni, ludzie usytuowani wyżej w społecznej hierarchii, zawsze będą krzywdzić słabszych: kobiety, dzieci i innych. Jedynym sposobem na przemoc systemową, strukturalną, jest dekonstrukcja patriarchatu. Jego nie obala się siłą, tylko stopniowo demontuje – czemu służy m.in. konwencja. Jej odrzucenie jest protestem wobec ideologii, co nie oznacza zgody na przemoc domową, ani zniesienie polskiej ustawy chroniącej ofiary.
Obrona statystycznej większości
Konwencja zakłada, że przyczyną przemocy jest: 1. Struktura społeczna, czyli systemowe nierówności płci; 2. Stereotypy płci – choć nikt nie określił w dokumencie, jak je rozumieć i czy istnienie naturalnych różnic to prawda czy fałszywy stereotyp; 3. Gender, tj. społeczno-kulturowa tożsamość płci, legitymizowana przez kulturę i religię.
Gdyby dokument był pisany przez niezależnych, wolnych od ideologii ekspertów od problemu przemocy, nie znalazłby się w nim choćby artykuł 6: „Polityka uwzględniająca kwestie płci społeczno-kulturowej”. W konwencji przemoc nie istnieje bez gender, A stereotypy płci są jedną z przyczyn przemocy. Nie są ani najważniejsze, ani jedyne.
Największym absurdem jest jednak fakt, że na pytanie, czemu tak ważny dokument ignoruje w zasadzie ofiary-mężczyzn, słyszę od liderek ruchu feministycznego: bo jest to grupa nieistotna statystycznie (około 10 proc. przypadków zgłoszonych na policję, nie licząc małych chłopców). W ten sposób ruch, który zawsze staje w obronie mniejszości takich jak osoby innej narodowości, czarnoskóre czy LGBT, staje się nagle obrońcą praw większości statystycznej… Może to nic dziwnego, bo przecież dyskryminacja z definicji dotyczy zbiorowości, nie jednostki. Osoba ofiary ginie na rzecz praw kobiet jako zbiorowości statystycznej. Już to powinno budzić obawy.
Czy zatem krytyka konwencji świadczy o przyzwoleniu na przemoc, czy jest raczej głosem o równe traktowanie? Bez względu na płeć!