Pewnego zwykłego letniego dnia (przez otwarte drzwi od balkonu wpadały głosy latających zawsze w grupie jerzyków), jeszcze przed zachodem słońca, ale już właściwie pod wieczór, gdy każdy był zajęty swoimi sprawami, a samochodowy szum zaczynał cichnąć, zgasło światło w łazience. Przynajmniej tak się początkowo zdawało, że tylko w łazience. Pierwsza myśl wtedy jest taka: przepaliła się żarówka. Wtedy odezwał się syn ze swojego pokoju, że no nie, nie ma internetu. I niemal jednocześnie mąż, że chyba wywaliło korki, bo przestała też grać muzyka. A tymczasem wcale nie, korki są na swoim miejscu. Na klatce schodowej też nie ma prądu, więc to pewnie chwilowe wyłączenie, tak dochodzimy do wniosku i na chwilę odrywamy się od swoich zajęć, wykorzystując tę niespodziewaną przerwę na zrobienie herbaty. Ale to okazuje się niemożliwe, bo czajnik przecież jest elektryczny!
Mija bezczynne pół godziny. Słyszę, jak rozmawiają ze sobą sąsiedzi na klatce schodowej. Z pewnością o awarii, może ustalają, kto telefonicznie ją zgłosi.
I w tym momencie zauważam, że wszystko się zmienia. Zza balkonowych drzwi docierają do mnie nowe odgłosy, bo już nie tylko słyszę daleki szum miasta i wydzierające się przelatujące niczym małe odrzutowce jerzyki. Słyszę więc najpierw dzieci biegające po podwórku, chowające się w krzakach, a nawet widzę dziewczynki wiszące z trzepaka głową w dół i zamiatające włosami asfalt. A przy niedalekiej ławce grupę ich rodziców rozmawiających ze sobą. Poza tym wydaje mi się, że nagle wszyscy mieszkańcy osiedla wyszli na spacer ze swoimi psami. Mijają się, ale nie, zatrzymują się i rozmawiają ze sobą. Co więcej, na sąsiednie balkony wyszli ludzie, niektórzy na papierosa, a niektórzy nie. Nawiązują pogawędkę, która rozpoczyna się od pytania lub stwierdzenia faktu, że no proszę, jak długo nie ma prądu. Gadają tak ze sobą już kwadrans, ci, którzy ledwo burkną sobie „dzień dobry” na schodach, przyłączają się kolejne balkony. Młodzież z trzeciego piętra zaczyna wspólne śpiewanie, nie do wiary, bo nawet wyciągają gitarę, a ich głosy niosą się nad krzakami, placami zabaw, ulicami.
Siedzę nad rozładowującym się smartfonem i myślę o tym, że zaraz nie będę mogła porozumieć się ze światem i co to będzie. A przecież wystarczy wyjść na balkon.
Pamiętam wyłączanie prądu w czasach PRL, zimą, po południu. Wtedy jednak nie bolało: nie było internetu, w telewizji też nic takiego, czego można by żałować, czajnik nie był na prąd, a telefony i tak nie działały. Za to działała nam wyobraźnia i świeczki nie sprawiały problemu, zawsze były pod ręką.
I tylko ci biedni ludzie, którzy mieli pecha znaleźć się w tej właśnie chwili w windzie.