Tymczasem toczy się od dawna wizerunkowa licytacja. Na oskarżenia sędziów, że po prawnym uzależnieniu ich od polityków próbuje się im teraz zamykać usta, padają kontrzarzuty dotyczące reputacji sędziowskiej korporacji. Koronnym dowodem mają być rozliczne wyroki, nietrafione, niesprawiedliwe, nacechowane bezdusznością, lękiem przed silnymi, a twardością wobec słabych. Nic dziwnego, że przeciw protestującym „togom” prawica pchnęła nawet na ulice ofiary takich wyroków. Jedni i drudzy mieli sobie spojrzeć w oczy.
Istnienia takich wyroków nie mam zamiaru kwestionować. Za dużo jest w Polsce niesprawiedliwości. Ale ta licytacja ma sens niewielki. Tzw. reforma sądownictwa nie zagwarantuje przecież, że sędziowie staną się wrażliwsi, sprawiedliwsi, uczciwsi. Nie ma na to ustawowej recepty. Nie da się zadekretować linii orzeczniczej sądów w żadnej sprawie, jeśli sędziowie mają być nadal niezawiśli. Tego obrońcy obecnej „reformy” zdają się nie rozumieć.
Owszem, można przyjmować rozwiązania prawne, a czasem obyczaje, które szansę na sądową sprawiedliwość nieco zwiększą. Kiedy prezydent Duda dołożył do sądowego pakietu możliwość podważania wyroku, który zapadł prawomocnie w trzech instancjach, prawnicy protestowali, że to podważa pewność jakiegokolwiek rozstrzygnięcia. Ono przy istnieniu skargi nadzwyczajnej pozostaje nieostateczne. Jest coś w niepokoju wywołanym takim rozwiązaniem, tyle że w warunkach niskiej kultury prawnej, także i samych sądów, ja przynajmniej nie mam poczucia, aby pewność, że nic się już nie da zmienić, zawsze służyła czemuś dobremu. Lepiej sprawdzić jeszcze pięć razy, niż nie sprawdzić o jeden raz za mało. Godząc się z krzywdą.
Nie mam też nic przeciw temu, aby sądowe wyroki były przedmiotem najgorętszych debat, chociaż jeszcze niedawno uznawano to za coś niedopuszczalnego. Przy istnieniu kolejnych instancji, to także może zmniejszyć liczbę wyroków jawnie kogoś krzywdzących. Niewrażliwość na opinię publiczną nie zawsze jest cnotą.
Natomiast wiara w to, że nowa polityka kadrowa wobec sądów jest tu błogosławioną receptą, wydaje mi się czymś kuriozalnym. Sędziowie odrobinę bardziej zależni od każdorazowej (nie tylko tej, dodajmy) parlamentarnej większości mają być lepsi? A może będą nadal zrutynizowani, nieczuli, wrażliwi na wpływ różnych grup interesów, tylko na dokładkę czasem będą się liczyć z aktualną władzą? Co w przypadku sądzenia sporów, gdzie ta władza jest stroną, będzie bardziej zagrożeniem niż szansą.
Problem w tym, że tu nie ma cudownego panaceum. Nawet demokratyzacja sądownictwa przez ławy przysięgłych nim nie jest, kto nie wierzy, niech przestudiuje amerykański proces O.J. Simpsona, gdzie problemem stały się sympatie i uprzedzenia „ludowych sędziów”. Można tylko minimalizować zagrożenia. Ta debata temu nie służy. Ani mit wspaniałego sądownictwa, które najechali barbarzyńcy, ani zapowiedź wymiatania brudów, która w ostateczności zmienia się w przesuwanie personalnych klocków w tym samym zbiorze ludzi, nie są przecież dobrą odpowiedzią.