To magnetyczna karta włożona w tekturową kopertkę, na której pani w recepcji wypisuje numer, tyle że ja natychmiast ten kartonik gubię. Zdarzyło się, że byłam pewna piętra i mniej więcej fragmentu korytarza, w którym powinny znajdować się drzwi mojego pokoju, więc chodziłam po cichu i przystawiałam kartę do kolejnych klamek w nadziei, że znajdę tę właściwą, zapali się na zielono dioda, a ja będę uratowana.
Jestem w podróży samotnej, cały dzień zajęta różnymi rozmowami, więc kiedy wracam do hotelu, powinnam czuć ulgę, że wreszcie doświadczę chwili upragnionej ciszy i samotności. W miastach, do jakich dotarłam, mam wielu znajomych, jednak z powodu braku czasu musiałam dokonać wyboru, z kim się spotkam. Nie potrafiłam. Samotne wieczory hotelowe okazały się przygnębiająco smutne. Szczytem melancholii okazała się wieczorna wizyta w hotelowej restauracji. Można, owszem, obserwować innych gości, wyobrażać sobie, co tu robią, kim są, ale właściwie łapałam się na tym, że myślałam tylko o tym, że chcę jak najszybciej zjeść i zamknąć się w pokoju. Samotność mnie nie cieszy, choć przecież bywa inspirująca. Na tę podróż starannie wybrałam odpowiednią lekturę. Z domowej półki ściągnęłam nieczytany dotąd egzemplarz Prozy podróżnej Josepha Rotha. To zbiór felietonów sprzed stu lat autora Marszu Radetzky’ego, felietonów powstających przy okazji jego podróży koleją, pobytów w hotelach, spacerów po ulicach obcych miast, doświadczania tych dziwnych niecodziennych okoliczności wyrwania się ze zwykłości. Roth obserwuje uważnie, widzi właściwie nic takiego, ale jak on to potrafi opisać! Całkiem błahe sceny stają się centrum wszechświata. A on jest tylko obserwatorem, patrzy na wszystko, jakby widział to po raz pierwszy, bo przecież jest podróżnikiem, obcym.
Myślę sobie, że można też być podróżnikiem, nie ruszając się z miejsca. Uzyskanie tej świeżości spojrzenia człowieka obcego jest wielkim skarbem. Nudna codzienność okazuje się nadzwyczajna. Nie ma już rutyny, wszystko staje się nowe.
Tak sama siebie przekonuję, bo jednak tęsknię za domem i trochę mam już dość niespodzianek, chętnie się trochę ponudzę. Choć trzeba przyznać, że współczesne sieciowe hotele w niczym nie przypominają tych, w jakich mieszkał Roth, i raczej bardzo starają się od siebie nie różnić. Kto wie, może po to, żeby podróżny miał poczucie, że nigdzie się nie ruszył i ciągle przebywa w tym samym mieście? I budzę się co rano, i zastanawiam się: gdzie właściwie jestem? W Warszawie? Krakowie? Monachium? Pradze?