W 1990 r. świeży absolwent studiów zerwał kontakty z rodziną, wyrzucił karty kredytowe, spalił pieniądze i wyruszył na włóczęgę po Stanach. Dwa lata później bez mapy wyprawił się w najdziksze rejony Alaski. Kilka miesięcy potem został odnaleziony martwy we wnętrzu zdezelowanego autobusu porzuconego na pustkowiu wiele lat przedtem. To było jego ostatnie schronienie. W 1996 r. dziennikarz Jon Krakauer, bazując na pozostawionych przez Chrisa notatkach i fotografiach, spróbował odtworzyć jego losy w książce Into The Wild (polskie tłumaczenie brzmi trochę inaczej: Wszystko za życie), która wkrótce stała się lekturą obowiązkową omawianą przez nauczycieli w amerykańskich szkołach.
Kultowy autobus
Historia Chrisa zafascynowała cały świat, gdy w 2007 r. na ekrany kin wszedł film Seana Penna nakręcony na podstawie książki Krakauera i z takim samym tytułem. Chris stał się legendą, idolem dla tych wszystkich młodych ludzi, którzy boleśnie odczuwali niezgodę na hipokryzję dorosłych, którzy marzyli o ucieczce ze świata rządzonego przez pieniądz, którzy pragnęli wolności opiewanej przez poetów. Wszystkim im wydawało się, że wystarczy zaszyć się w głuszy, uciec od świata swoich problemów, zjednoczyć się z naturą. Tymczasem nikt im nie wytłumaczył, że to, przed czym chcą uciec, podąży z nimi wszędzie, że przed życiem nie da się schować, że wszelkiego rodzaju traumy i cierpienie, cały raniący ich bagaż zabierają ze sobą. Młodość jednak ma to do siebie, że nie chce słuchać. W ten sposób tragiczna historia życia i śmierci Chrisa McCandlessa zamiast przestrogą stała się inspiracją. Do miejsca jego śmierci, zielonego autobusu stojącego w Parku Narodowym Denali na Alasce pielgrzymowali ludzie czasem tylko po to, żeby się sfotografować na jego tle, czasem po to, żeby poczuć grozę tego miejsca albo żeby oddać hołd bohaterowi ich młodości. Tyle że to nie była wędrówka bezpieczna. Ratownicy musieli wiele razy interweniować, a niektórym pielgrzymom się po prostu nie udało i ponieśli śmierć w nurtach rzeki Teklanika, którą trzeba przekroczyć, żeby dostać się na miejsce „kultu”. To dlatego władze stanowe oraz gminy Denali postanowiły autobus usunąć. Internet obiegło zdjęcie pokazujące ogromny helikopter wyposażony w dwa śmigła, z podczepionym autobusem, lecący ponad rozległymi przestrzeniami alaskańskiej ziemi. To koniec pewnej historii – pisali niektórzy amerykańscy dziennikarze, bo trzeba wiedzieć, że Magiczny Autobus, jak nazwał go w swych notatkach Chris, stał się prawdziwym fenomenem kulturowym, „narodową świątynią”, „współczesną Mekką”. To nazwy, jakimi często go określano.
W stronę dziczy
Jon Krakauer, autor książki Wszystko za życie, powiedział dziennikarzom „The Washington Post”: „to ja zrujnowałem to miejsce, to przez moją książkę tak się stało”. Można to uznać za megalomanię, ale Krakauerowi się wybacza, bo to naprawdę dobry pisarz non fiction. Jednak w przypadku tej książki coraz częściej słychać zarzuty, że to bardziej fikcja niż prawdziwa historia. Krakauer opisując losy Chrisa McCandlessa, a szczególnie ostatnie tygodnie jego życia na Alasce, kiedy porzucony stary autobus, na który się przypadkowo natknął, stał się jego schronieniem, opierał się na notatkach i uzupełniających je fotografiach. Gdy czyta się książkę i ogląda film, wydaje się, że Chris dość dokładnie opisywał wydarzenia każdego dnia w swoim dzienniku. Tymczasem to nieprawda. Jego notatki to pojedyncze słowa, wokół których Krakauer dopisał fabułę. W rezultacie otrzymaliśmy portret bohatera – ale czy prawdziwy? Powstał idol, chłopak, w którego wpatruje się młody człowiek czujący się niezrozumiany przez otoczenie. Każde pokolenie potrzebuje swojego outsidera, radykała, romantyka. Krakauerowski Chris spełniał wszystkie warunki, żeby się nim stać. Jego bunt przeciw wartościom rządzącym społeczeństwem, wytykanie hipokryzji świata dorosłych, krytyka tego wszystkiego, do czego społeczeństwo każe dążyć – chciałoby się powiedzieć, że to wszystko już było, że to nic nowego. Oczywiście, że nie, nawet Chris to wiedział, rezygnując z dalszej kariery studenckiej i wybierając swój nowy styl życia. Cytował Henry’ego Davida Thoreau, którego książkę zatytułowaną Walden namiętnie czytał. Ten XIX-wieczny poeta, pisarz i anarchista propagował walkę z systemem władzy i życie zgodne z naturą. „W dzikości jest przetrwanie świata” – mówił i zdaje się, że to wezwanie stało się ideą Chrisa. Ciekawe, jak bardzo taki minimalistyczny i bliski natury styl życia jest coraz częściej pożądany dzisiaj. Chris idąc za przykładem Thoreau, chciał udowodnić sobie samemu, że da się żyć bez tych wszystkich niby niezbędnych przedmiotów, które z takim pietyzmem gromadzimy, radykalnie odrzucił konsumpcjonizm, zmorę naszych czasów. Thoreau porzucił wygodny dom i osiedlił się w prymitywnej chatce, którą samodzielnie zbudował nad stawem Walden. Pisał: „Byłem bogaty, nie w pieniądze, lecz w pełne słońca godziny i letnie dni, z których czerpałem pełnymi garściami, i nie żałuję, że nie zmarnowałem ich więcej na pracy w warsztacie albo przy nauczycielskim biurku”. To oczywiste, że stał się dla Chrisa inspiracją, gdy ten porzucił rodzinę i udał się na prawdziwą amerykańską włóczęgę, najpierw starym samochodem, a potem autostopem, pracując dorywczo i żyjąc z dnia na dzień. Kulminacją miała być Alaska i wyidealizowana wizja życia z naturą. Bez telefonu, mapy, GPS-a, bez kontaktu z człowiekiem i zapasów jedzenia. Natura miała go utrzymywać przy życiu. Wytrzymał najprawdopodobniej trochę ponad sto dni. Zmarł zagłodzony, być może zjadł do tego jagody czy też grzyby, które zawierały jakieś toksyny, z którymi wycieńczony organizm sobie nie poradził.
Ucieczka od życia
Henry David Thoreau mieszkał w swojej chatce na pustkowiu przez dwa lata, chcąc udowodnić, że da się żyć bez dodatkowych elementów, które tak naprawdę zniewalają człowieka. Na pustkowiu? Nie wywędrował daleko, nie odciął się od cywilizacji radykalnie, altankę zbudował na podarowanej mu ziemi oddalonej od jego rodzinnego miasteczka jakieś dwa kilometry. Wyglądało to bardziej na zabawę w obóz harcerski, wypad za miasto z psychicznym zabezpieczeniem w formie służącej pomocą – w razie czego – cywilizacji właśnie. Czerpiąc inspirację z Thoreau, Chris MacCandless poszedł o wiele dalej, postanowił odciąć się ekstremalnie i udowodnić sobie, że jedynie zjednoczenie z naturą ma sens. Odciąć się, ale od czego? Nad wyborem takiej postawy życiowej wciąż toczyły się dyskusje, Chris miał naśladowców i wrogów. Jedni idealizowali jego los pomimo tragicznego finału, inni uważali go za samobójcę, który zginął z powodu własnej głupoty. Kilka lat temu książkę napisała jego młodsza siostra Carine, która postanowiła wyjaśnić kontekst i przerwać rozwijającą się legendę. Opowiedziała o toksycznym dzieciństwie w rodzinie opartej na kłamstwie. O domowej przemocy fizycznej i psychicznej i ciągłym poczuciu odrzucenia, jakie powodował alkoholizm ojca, który prowadził podwójne życie. Według Carine ucieczkowa postawa Chrisa miała swoje źródło właśnie w odrzuceniu i niezgodzie na życie oparte na kłamstwie, które powodowało cierpienie. W wywiadach mówiła, że nie napisała tej książki po to, by obciążać winą za śmierć brata rodziców, ale żeby odczarować romantyczne pobudki jego ucieczki. Na spotkaniach z młodzieżą z amerykańskich szkół powtarza ważną prawdę, jaki wpływ na nasze wybory ma środowisko rodzinne, szczególnie jeśli jest dysfunkcyjne, i gdzie należy wtedy szukać pomocy. Chce pokazać Chrisa jako młodego człowieka, który był niezwykły, ale miał problemy takie jak wielu nastolatków. Nie był postacią literacką, był młodym chłopakiem, którego los potoczył się tragicznie. Wypad na Alaskę miał być zwieńczeniem jego dwuletniej podróży przez Stany, a właściwie ucieczki od rodziców i ich oczekiwań. Chciał siebie sprawdzić, nie planował zostać na tym pustkowiu na zawsze, ale sprawy potoczyły się inaczej. Odcięty przez wzburzoną rzekę od najbliższej drogi, pozbawiony jedzenia, być może zatruty zmarł. Ważył 30 kg. W notatce sporządzonej w ostatnich dniach życia zapisał: „Miałem szczęśliwe życie i dzięki Ci Panie. Do widzenia i niech Bóg was wszystkich błogosławi”.