Logo Przewdonik Katolicki

Religijność w oparach lęku

Weronika Frąckiewicz
fot. Darek Delmanowicz/PAP

Rozmowa, o wyrzutach sumienia, pobożności zaburzonej i narcystycznych liderach, z dk. Marcinem Gajdą

Rozmawiałam na początki pandemii ze znajomą. Mimo iż racjonalnie wiedziała, że z powodu epidemii obowiązywała nas dyspensa od niedzielnej Mszy św., miała wyrzuty sumienia. Jak dojść do konsensusu naszych emocji z rozumem?
– Sytuacja jest złożona. Jeśli stajemy wobec jakiegoś wyboru moralnego, to wyrzut sumienia czy poczucie winy same w sobie jeszcze nie świadczą o tym, czy postępujemy właściwie, czy niewłaściwie. Powinny one jednak przybliżyć nas do rozeznawania, że jakiś nasz czyn domaga się racjonalnej refleksji i namysłu. Dopiero w tym kluczu, po rozważeniu racjonalnych argumentów, zasad, czasem opinii innych, podejmujemy decyzję, czy nasze działanie jest właściwe, czy nie. Dobrze, że u Pani znajomej pojawiają się wyrzuty sumienia, bo świadczy to o jej związku z Eucharystią. Trzeba jednak pójść dalej i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest to związek wynikający z miłości, czy z lęku. W tym kontekście, po przemyśleniu sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, należy stwierdzić, że racjonalne i właściwe było pozostanie w domu, dla dobra swojego i drugiego człowieka. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że pozostając w domu, wybieramy miłość (solidarność społeczną), wyrzuty sumienia opadną. Właśnie po to przyjmujemy w normalnych czasach Komunię św., aby owocować miłością w trudnym momencie.

Od innej, bardzo wrażliwej osoby usłyszałam, że było jej bardzo przykro, bo miała poczucie, że przez tę całą kwarantannę Pan Jezus był opuszczony, przebywał sam w kościele, ludzie do Niego nie przychodzili. W jakim stopniu nasze cechy osobowości wpływają na sposób przeżywania wiary?
– Wydaje mi się, że warto także postawić pytanie: jaka teologia stoi za takim przekonaniem. Niewątpliwie przekonanie o „samotnym Panu Jezusie” jest dość ckliwe i noszące znamiona pewnej pobożności. Jednak pozostaje w sprzeczności z nauczaniem Kościoła. Czy Chrystusa jest mniej 50 metrów od tabernakulum? Czy jest dalej od nas, gdy wyjdziemy z kościoła? A gdy jest za ścianą, to nas nie widzi? Czy nie nosimy Go w sobie? Problem polega na tym, że błędy teologiczne wynikające z pobożności są najsilniej zakorzenione, najtrudniejsze do skorygowania. Osoba, o której Pani mówi, ogranicza obecność Chrystusa do tabernakulum i nie zna także historii swojego Kościoła, nie wie, że przez pierwsze wieki nie było zwyczaju adoracji Chrystusa Eucharystycznego, a jeżeli chleb konsekrowany przechowywano, to tylko po to, aby dostarczyć go chorym. Chrystus jest także obecny w relacji między nami („gdzie dwóch lub trzech...”), a jeśli jakiś budynek nazywa się kościołem, to dlatego, że zbiera się w nim wspólnota – a nie odwrotnie. Niejednokrotnie zdarzało mi się widzieć, gdy ktoś polecał dzieciom, które właśnie przyjęły Komunię, uklęknąć i pożegnać Pana Jezusa. To jest kompletne nieporozumienie i niezrozumienie, czym jest Eucharystia. Lepiej więc zamiast płakać nad samotnością Pana Jezusa, rozpoznać Go w relacji pomiędzy ludźmi, spotkać Go w samym sobie. Naprawdę my niesiemy w świat obecność Bożą, procesja Bożego Ciała za naszym pośrednictwem może dokonywać się codziennie. Osoba o takiej wrażliwości mogłaby przekierować ją na współczucie, na akty miłosierdzia, na działania charytatywne, zwłaszcza w tym czasie, gdy jest tyle potrzeb.

Śledząc wypowiedzi niektórych ludzi, odnoszę wrażenie, że swoje wyrzuty sumienia i ból wolą przelewać na innych, np. poprzez media społecznościowe.
– Żyjemy w dziwnych czasach. Wiele osób ma potrzebę natychmiastowego umieszczenia swoich przemyśleń w internecie. Dobrze byłoby najpierw ten ból zracjonalizować i zobiektywizować wobec kogoś, kogo możemy nazwać kierownikiem duchowym, towarzyszem duchowym, spowiednikiem, a nie obwieszczać swoich opinii wszem i wobec. Sumienie jest przestrzenią wewnętrzną, bardzo intymną, a wiele osób ma dziś niestety tendencję do szerokiego otwierania go lub wpływania na sumienia innych.

W konferencjach, które Pan głosi wraz z żoną, używają Państwo pojęcia religijności neurotycznej. Czy w przypadku osób, które głośno dzielą się swoim bólem i wyrzutami sumienia, a dodatkowo podejmują działania, by je publicznie zredukować, możemy mówić o tego rodzaju zaburzeniu? Myślę np. o osobach, które mimo racjonalnych argumentów przeciw walczyły o przywrócenie zgromadzeń w kościołach.
– Na pewno nie jest dobrze wszystkich, którzy walczyli w jakiś sposób o utrzymanie spotkań religijnych, wrzucić do jednego worka z napisem ,,religijność neurotyczna”. Warto spróbować zanalizować, dlaczego w ten sposób myślą. Religijność neurotyczna jest formą nerwicy lękowej. Proszę pamiętać, że mówimy tu o bardzo konkretnym zaburzeniu. Niewątpliwie część naszych rozmówców w gabinecie i terapii online, którą prowadzimy w tym czasie, przeżywa teraz więcej lęków z powodów oczywistych. Wzmagają się w nich niepokojące objawy, a jeśli mają formę religijną nerwicy, to ich religijność neurotyczna manifestuje się w sposób bardziej widoczny. Trzeba jednak pamiętać, że granica między pewną formą religijności a religijnością neurotyczną jest dość płynna i czasem trudno stwierdzić, czy mamy jeszcze do czynienia ze zdrowiem, czy już z zaburzeniem. Słuchając wypowiedzi niektórych wiernych, wydaje mi się, że główny problem polega na tym, że czas pandemii uwydatnił miałkość teologii, a czasem wręcz jej błędność. Kluczem jest konflikt pomiędzy ich „teologią” a nauką, pomiędzy fides a ratio. Na co dzień jest on przykryty i ludzie nie są go świadomi. Odwołując się do encykliki Jana Pawła II, możemy powiedzieć, że jeśli taki konflikt się ujawnia, to mamy do zweryfikowania teologię, a nie naukę. To, że nie było w tym czasie nabożeństw, wynikało z przyczyn naukowych: chronimy życie, nie tylko osób wierzących, ale też niewierzących, które od tych religijnych mogą się zarazić. Jeśli ktoś widzi tu przestrzeń do walki o to, abyśmy się mogli spotykać pomimo zagrożenia, to wykazuje ewidentny brak teologiczny. Ja wiem, że niektóre osoby chcą heroicznie bronić swojej wiary, ale nie trzeba tego robić, bo nikt tej wiary nie atakuje. Pytanie jest o to, czy my potrafimy żyć głęboko duchowo poza życiem stricte liturgicznym – a przecież o to chodzi w byciu chrześcijaninem. Dodatkowo pojawia się pytanie o to, jak my jako wspólnota jesteśmy solidarni z całym społeczeństwem, czy jesteśmy odbierani przez ludzi niewierzących jako ci, którzy się troszczą o wspólne dobro, czy jako fanatycy religijni, którzy bez względu na dobro wspólne chcą odprawiać swoje rytuały.

Czy są jakieś symptomy, które mogą nam sygnalizować, że przekraczamy cienką granicę między kiepską formacją religijną a religijnością neurotyczną?
– Na pewno cechą charakterystyczną jest utrzymujący się lęk, który obniża się chwilowo po odprawieniu rytuału religijnego. Tu powróćmy do początku naszej rozmowy, gdyż sygnałem niepokojącym może być stale utrzymujące się poczucie winy, gdy rytuał nie jest odprawiony. To są trzy główne cechy, które świadczą o tym, że mamy magiczne podejście do rytuałów. Zabobonne postrzeganie praktyk religijnych jest charakterystyczne dla nerwicy natręctw, a nie dla rzeczywistej duchowości, której owocem jest miłość, pokój, w jakimś sensie zrelaksowanie, radość. To jest bardzo proste rozróżnienie.

A co jeśli duszpasterz, ksiądz lub świecki lider wykazuje takie objawy?
– To jest niestety problem, który zdarza się dość często, ponieważ religijnie neurotyczne środowiska mają tendencje do skupiania się. Religijność neurotyczna tworzy pewną fałszywą tożsamość albo osobowość zastępczą, która jest oparta na lęku. Poczucie bezpieczeństwa wzrasta wtedy, gdy więcej osób współdzieli to doświadczenie. Tym, co te osoby łączy, jest także ,,wróg zewnętrzny”, czyli zagrożenie, które wzmacnia całą strukturę. Warto zauważyć, że są osoby, które oprócz neurotycznej religijności mają także sporo cech narcystycznych. Te z kolei bardzo chętnie szukają osób, którymi mogłyby w jakimś sensie zawładnąć. Z kolei osoby z neurotyczną religijnością odnajdują tu poczucie bezpieczeństwa, ponieważ pod takim autorytarnym przywództwem czują się pewnie. Niestety, ta zależność pasuje jak klucz do zamka. Wśród liderów świeckich, prezbiterów, a nawet biskupów widzimy sporo osób narcystycznych, to zaburzenie jest w jakimś sensie demokratyczne, dotyka wszystkich. Układ jest gotowy: mamy osobę narcystyczną, neurotyczną religijnie, wokół której gromadzi się cała rzesza wyznawców czująca ulgę w jej otoczeniu.

Obraz jest przerażający i niestety jakby trochę znajomy. Jak przerwać to błędne koło?
– Przerwać je jest bardzo trudno. Tak naprawdę potrzebna jest praca z pojedynczymi osobami, aby wyciągać je z takiego zapętlenia, które w zasadzie nosi znamiona sekty. W związku z tym należy wpłynąć na zmianę sposobu myślenia takich osób, a to nie jest proste. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że religijność neurotyczna to pancerz zewnętrzny, który człowiek wytwarza i zostawia go sobie do momentu aż pojawi się kręgosłup, szkielet wewnętrzny, który da mu od środka prawdziwe i głębokie poczucie bezpieczeństwa. Gdy osoba zacznie w sobie, od wewnątrz, doświadczać miłości i stabilności, ten pancerz zewnętrzny sam odpadnie, bo przestanie być potrzebny. Proces ten naprawdę może odbywać się tylko w sposób zindywidualizowany, wtedy kiedy dana osoba poprosi o pomoc. Próby wpływania na całą grupę niestety często spalają na panewce, bo środowisko neurotyczne odbiera to jako atak, a to tylko je wzmacnia. Ostatecznie okazuje się, że walcząc z tym zjawiskiem, zasilamy je. Jest pewne rozwiązanie, które mogłoby porozbijać te układy. Dobrze byłoby, aby biskupi wzięli odpowiedzialność i pousuwali tych narcystycznych liderów. Często jednak z różnych powodów nie chcą tego robić.

Mówi Pan o ważnych rzeczach ze styku psychologii i religii. Ciągle jeszcze w niektórych środowiskach kościelnych pokutuje stwierdzenie, że psychologia wyklucza się z wiarą. Niespełna kilka tygodni temu moja znajoma będąca w depresji usłyszała od siostry zakonnej prowadzącej znane rekolekcje w Polsce, że zamiast chodzić do psychologa powinna więcej się modlić...
– Takie stwierdzenie niesie nawet znamiona przestępstwa, a na pewno świadczy o ogromnych brakach w teologii. Kontakt z taką siostrą jest co najmniej ryzykowny. Aktualny konflikt pomiędzy psychologią a teologią jest konfliktem między teologią a nauką, a więc domaga się korekty w myśleniu teologicznym. Takie osoby, które mówią „co, Pan Jezus ci nie wystarcza, skoro idziesz do terapeuty czy psychiatry?”, mam ochotę zapytać, czy Pan Jezus im nie wystarcza, skoro idą do stomatologa. Najchętniej wysłałbym je przed Najświętszy Sakrament z bólem zęba. Jest to krzywda dla ludzi, zwłaszcza gdy któraś z osób głoszących takie poglądy jest liderem. To bardzo nieodpowiedzialne i niebezpieczne.

Wywiad ukazał się pierwotnie w wydaniu elektronicznym „Przewodnika” 14/2020

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki