To się zdarzyło pod koniec tegorocznego maja. W internetowym serwisie jednego z polskich kościelnych czasopism pojawił się wywiad ze znanym duchownym, poświęcony przejawom zła w Kościele. „Może mnie pani pytać o wszystko, zobaczymy, co z tej naszej rozmowy uda się pani opublikować” – stwierdził na początku rozmówca. Po niecałej dobie od umieszczenia w sieci wywiad znikł ze strony, na której został pierwotnie zamieszczony. Natomiast jego kopie, udostępniane przez internautów, można było znaleźć m.in. w mediach społecznościowych.
Bez zdziwienia
Odbiór całego zdarzenia, prezentowany w komentarzach, był niemal identyczny. Pisano głównie o cenzurze. Wspominano też wielokrotnie o niechęci Kościoła do poruszania tematu zła, które ma miejsce wewnątrz jego wspólnoty i w jego instytucjonalnych strukturach. Znamienne, że praktycznie nikt się nie dziwił. Właściwie nikt nie był zaskoczony, że do czegoś takiego w kościelnych, katolickich mediach w naszej ojczyźnie doszło. Że w ogóle mogło dojść. Tak jakby panowało powszechne przekonanie, że wyciszanie głosów mówiących o tym, że coś złego się w Kościele dzieje, było czymś oczywistym.
Z podobnym nastawieniem przyjmowane były w ostatnim czasie także inne fakty z życia Kościoła katolickiego w Polsce. Na przykład niespodziewana przemowa kaliskiego biskupa seniora o konieczności milczenia, skierowana do wyświęconych przed chwilą księży, lub sfilmowana ukrytą kamerą rozmowa z pewną siostrą zakonną, sugerującą dziennikarzowi, że Pan Jezus nie chciałby nagłaśniania przypadków zła w Kościele. Także ostry sprzeciw części katolickich środowisk wobec pomysłu umieszczenia w parafiach plakatów informujących o inicjatywie „Zranieni w Kościele” (wspierany przez niektóre kościelne media) albo zdjęcie „środkowego palca” wystawionego przez drzwi katedry.
Wielki temat
Również wcześniejsze doniesienia medialne, dotyczące skąpych reakcji kościelnych instytucji i reprezentantów Kościoła na ewidentne przypadki zła, spotkały się z porównywalnym przyjęciem. Przyjęciem, w którym dostrzec można rezygnację, połączoną z poczuciem bezradności. Jakby powszechne stało się przekonanie, że widać tak już musi w Kościele być i „nie warto kopać się z koniem”. Jakby przemilczanie i ukrywanie zła dziejącego się we wspólnocie lub w instytucjonalnych strukturach faktycznie służyło dobru Kościoła.
„Przyznajmy uczciwie, że wielki temat «zło w Kościele» – mimo kościelnego rachunku sumienia w czasie Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 – stał się dla nas religijnie bezpłodny” napisał kilkanaście lat temu o. Jacek Salij OP. Dominikański teolog zwrócił uwagę na ciekawą zbieżność. Według niego to najczęściej ci najbardziej zaangażowani religijnie w ogóle się tym tematem nie zajmują. Zauważył też, że jeśli już krytykujemy Kościół, to robimy to w taki sposób, który utrwala w nas ustawianie się wobec Kościoła na zewnątrz. Zdaniem o. Salija w rezultacie rzadko się zdarza, żeby nasza krytyka przynosiła Kościołowi coś dobrego. Wpływa natomiast na naszą sytuację duchową. Zmienia ją na gorsze, ponieważ pogłębia nasze wyobcowanie z Kościoła.
Wypychanie
To bardzo celne i cenne spostrzeżenie o. Salija. Od dawna w licznych katolickich środowiskach budowane jest przekonanie, że przejawów zła obecnego w Kościele nie można lub nie należy widzieć z jego wnętrza. Jakby ten, kto krytykuje jakieś konkretne fakty czy zjawiska mające miejsce we wspólnocie lub w instytucji, automatycznie ustawiał się na zewnątrz. Jakby przez samo dostrzeganie zła stawał się wrogiem Kościoła, a próbując mówić o tym, co zauważył na różnych wewnątrzkościelnych forach, działał na jego szkodę. Jest ze swym ostrzegawczym przekazem niejako wypychany na zewnątrz, mimo że jego celem nie jest atakowanie Kościoła ani szkodzenie mu, lecz jego dobro.
Popularność irracjonalnego i nielogicznego przeświadczenia, że ten, kto naprawdę kocha Kościół, nie tylko milczy na temat przypadków zła, które mają w nim miejsce, ale zamyka oczy, aby ich nie widzieć, daje do myślenia nie tylko o kondycji naszych sumień, ale również o tym, w jaki sposób rozumiemy Kościół i jego dobro.
Jacyś „oni”
„Reguła” dostrzeżona przez o. Jacka Salija funkcjonuje też w drugą stronę. Wtedy gdy w Kościele porusza się temat zła. Nie jest tak, że unikając mówienia o tym, co złego wydarza się wewnątrz katolickiej wspólnoty lub ma miejsce w instytucjonalnym wymiarze Kościoła, w ogóle milczymy w nim o złu. Mówimy o nim bardzo często. Ale w taki sposób, jakby to dotyczyło rzeczywistości zewnętrznej, tej dziejącej się poza Kościołem.
Nawet jeżeli mówi się o czynach i sytuacjach z życia katolików, najczęściej robi się to tak, aby nikt z obecnych nie musiał usłyszanych słów odnieść do siebie. W tej metodzie (czy może raczej należałoby powiedzieć manierze) piętnowania zła zawsze są jacyś inni, którzy się go dopuszczają, jacyś „oni”, którzy swoimi godnymi potępienia działaniami nie naruszają jednak idealnego obrazu Kościoła. Klasycznym przykładem stosowania tego mechanizmu w praktyce jest sposób mówienia o rozwodnikach, którzy zawarli ponowny związek. Nic dziwnego, że utwierdza się zarówno w nich samych, jak i wśród rzesz niemających takiego doświadczenia katolików, przekonanie, iż faktycznie są poza Kościołem. A przecież nie są. Wciąż pozostają członkami Kościoła, podobnie jak miliony wiernych mających inne grzechy na sumieniu.
Tak działa świat
Niechęć do mówienia o złu, które jest obecne wewnątrz jakiejś społeczności, nie jest zarezerwowana tylko dla Kościoła katolickiego. To raczej coś, co przejęliśmy w ramach ulegania temu, co papież Franciszek nazywa „światowością”. Wstręt do zauważania przejawów zła we własnym gronie, w swoim środowisku, w firmie, w której się pracuje, w kraju, w którym się żyje, to dolegliwość stara chyba jak ludzkość.
Wszędzie jest obecna pokusa, aby to czy tamto zauważone zło dla „świętego” spokoju przemilczeć, jakieś wielkie nadużycia albo złamanie prawa zamieść pod dywan, odwrócić wzrok, gdy ktoś obok doznaje krzywdy. Wielu uważa za oczywiste i w pełni zrozumiałe, że gdy pojawiają się doniesienia o jakichś nieprawidłowościach na przykład w dużej korporacji, jej pierwsze działania zmierzają do ratowania zagrożonego wizerunku i zatuszowania całej sprawy. „Tak działa świat” – tłumaczą.
Jubileuszowy rachunek
Wyraźny sygnał, że w Kościele powinno być inaczej, że Jezus nigdy nie zaakceptował takiego sposobu funkcjonowania Jego uczniów, dał papież Jan Paweł II dwadzieścia lat temu. Z okazji Jubileuszu Roku 2000 przeprowadził wspomniany przez o. Salija wewnątrzkościelny rachunek sumienia. Nie tylko mówił głośno o konkretnych przypadkach zła, jakie na przestrzeni dziejów zdarzyły się Kościele, ale również wielokrotnie za nie publicznie przepraszał.
Nie wszystkim w Kościele (także w Polsce) się ta inicjatywa spodobała. Niejednokrotnie w ciągu minionych dwóch dekad można było usłyszeć, że nawet następca św. Piotra dał się uwieść tzw. pedagogice wstydu. Że poddał się presji niechętnych lub wrogich Kościołowi środowisk i mediów. Z podobnym nieprzychylnym przyjęciem spotykają się przypadki mówienia o konkretnych przejawach zła w Kościele przez Benedykta XVI i Franciszka. Mieliby w ten sposób dostarczać argumenty przeciwnikom.
Bez fascynacji
Wielu nie zauważyło, że przeprowadzony przez Jana Pawła II rachunek sumienia nie był adresowany na zewnątrz, lecz do wewnątrz Kościoła. Podobnie wypowiedzi Benedykta XVI i Franciszka. Mało kto dostrzega, że także niedawna decyzja aktualnego papieża o zniesieniu tajemnicy papieskiej w sprawach dotyczących nadużyć wobec nieletnich, przemocy na tle seksualnym oraz pornografii dziecięcej jest wyraźnym sygnałem, że trzeba o złu w Kościele mówić głośno i bez przemilczeń.
Po co? Nie po to, aby się złem fascynować i roztrząsać, jacy to źli katolicy jesteśmy i jaka niedoskonała jest tworzona przez nas wspólnota oraz ułomna instytucja Kościoła. Trzeba mówić o złu w Kościele, aby je naprawiać, aby wynagradzać krzywdy i zapobiegać złu na przyszłość. Po to trzeba je zauważać, wskazywać i nazywać po imieniu. Dla dobra Kościoła. To nie jest zadanie przekraczające nasze możliwości. Nie jesteśmy skazani na milczenie.