Na niezwyczajne czasy potrzebna jest niezwyczajna polityka. Cała seria pakietów pomocowych opiewających na setki miliardów dolarów, funtów czy euro, które przygotowały państwa Zachodu w celu przeciwdziałania ekonomicznych skutkom epidemii, to zjawisko o niespotykanej nigdy wcześniej skali. Nawet powojenny plan Marshalla trudno porównać do fali gotówki, jaką zamierzają zalać rynki państwa rozwinięte.
Polska tarcza antykryzysowa w porównaniu do nich wyglądała dosyć mizernie i spotkała się z falą krytyki – i to zarówno z prawej, jak i lewej strony. Rządzący Polską najwyraźniej doszli do wniosku, że te krytyczne głosy są przynajmniej w jakiejś części uzasadnione, gdyż do tarczy antykryzysowej, która w momencie pisania tekstu została raz znowelizowana, zaproponowali jeszcze jedną – tym razem tarczę finansową. Polski rząd wspólnie z Narodowym Bankiem Centralnym, który jest instytucją od rządu niezależną, zamierzają wpompować w gospodarkę dodatkowe 100 miliardów złotych w krótkim czasie. I ten plan wygląda już zdecydowanie lepiej. Dowodem jest fakt, że krytyka spadła na niego już tylko z jednej, tym razem liberalnej strony.
Luzowanie ilościowe
Skąd nagle rząd weźmie tyle pieniędzy? Stworzony został mechanizm, który umożliwi finansowanie polskiego długu publicznego przez polski bank centralny. Zgodnie z konstytucją Narodowy Bank Polski nie może finansować wydatków rządowych – ani poprzez bezpośrednie przekazywanie mu wyemitowanych pieniędzy, ani poprzez kupowanie polskich obligacji bezpośrednio od rządu. Tak jest w większości krajów Zachodu i we wszystkich krajach Unii Europejskiej, więc nie jest to żaden wyjątek.
Stworzono jednak sposób, dzięki któremu te konstytucyjne ograniczenia NBP obejdzie. Polski Fundusz Rozwoju (PFR), czyli rządowa agenda finansująca przedsiębiorstwa w Polsce, wyemituje własne obligacje – czyli papiery dłużne – co jest zgodne z prawem. Te obligacje będą gwarantowane przez państwo – tzn. że nawet jeśli PFR z jakiegoś powodu stanie się niewypłacalny, to dług ten spłaci budżet państwa.
Następnie obligacje te będą kupować banki komercyjne, tak jak kupują zwykłe obligacje Skarbu Państwa, które co roku emituje Polska, by móc zaciągnąć dług publiczny. Będą je chętnie kupować nie tylko dlatego, że będą one bezpieczne z powodu rządowych gwarancji. Przede wszystkim dlatego, że od tych banków papiery te kupi NBP. W ten sposób NBP formalnie nie będzie finansował wydatków rządowych, gdyż skupi te papiery od prywatnych podmiotów (czyli na rynku wtórnym), a poza tym to obligacje wyemitowane nie bezpośrednio przez rząd, tylko przez jego agencję, jaką jest PFR.
Ktoś mógłby się oburzyć, że to zwyczajne obchodzenie prawa. Tak, to prawda. Tylko że po kryzysie z 2008 r. działają w ten sposób banki centralne większości najwyżej rozwiniętych gospodarek. Taka polityka nazywa się „luzowaniem ilościowym”, gdyż prowadzi do zwiększenia ilości pieniądza w gospodarce za pośrednictwem banków komercyjnych. Amerykański Fed wpuścił już w ten sposób w gospodarkę USA kwoty liczone w bilionach dolarów. Podobne kwoty, tylko że liczone w euro, wpompował w kraje strefy euro Europejski Bank Centralny.
Pożyczka za półdarmo
W ten dosyć skomplikowany sposób Polski Fundusz Rozwoju wejdzie w posiadanie 100 miliardów złotych, które następnie będzie mógł rozdysponować między firmy prywatne. „Grupa PFR stanie się szpitalem dla przedsiębiorstw zakażonych skutkami tego kryzysu” – tak metaforycznie opisał całą sytuację szef funduszu Paweł Borys na Twitterze. 100 miliardów złotych to odpowiednik 4,5 proc. polskiego PKB, co jak na pierwsze polskie luzowanie ilościowe jest bardzo dużą kwotą. Oczywiście PFR nie może tak po prostu przekazać tych publicznych pieniędzy prywatnym podmiotom, dlatego trafią one do firm jako pożyczki. Jednak będą to pożyczki nieoprocentowane, a więc przedsiębiorstwa otrzymają wsparcie swojej płynności bezpłatnie. Taką formę pomocy musi notyfikować Komisja Europejska, jednak to kwestia raczej formalna, gdyż podobne programy z innych krajów już zostały przez nią „przyklepane”.
Środki zgromadzone dzięki tarczy finansowej zostaną podzielone na trzy „kupki” – 25 mld zł trafi do mikroprzedsiębiorstw (zatrudniających do 9 pracowników), 50 mld zł do sektora małych i średnich przedsiębiorstw (od 10 do 250 pracowników), a pozostałe 25 mld zł do firm dużych. Pierwsze będą mogły otrzymać maksymalnie 324 tys. na 3 lata, a te drugie maksymalnie 3,5 mln zł też na 3 lata. Co więcej, mikroprzedsiębiorstwa oraz MSP będą mogły mieć umorzone aż trzy czwarte pożyczonej kwoty pod warunkiem, że po 12 miesiącach od otrzymania pieniędzy utrzymają nie tylko działalność, ale też przynajmniej taki sam poziom zatrudnienia. Dodatkowo MSP będą musiały wykazać, że zanotowały w tym czasie spadek obrotów. W ten sposób rządzący chcą uratować kilka milionów miejsc pracy, które były zagrożone, gdyż wcześniejsza tarcza antykryzysowa nie była specjalną zachętą do utrzymywania zatrudnienia w czasie gospodarczego lock-downu. Obie tarcze razem już mogą to uczynić.
Trudne decyzje na trudne czasy
Tarcza finansowa spotkała się ze zdecydowanie lepszym odbiorem niż wcześniejsza tarcza antykryzysowa. Chwaliła ją zarówno część przedstawicieli pracodawców, jak i lewicowi ekonomiści, co jest raczej rzadko spotykanym zjawiskiem. Spotkała się ona z krytyką przede wszystkim wolnorynkowych ekonomistów ze środowiska Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza.
Prof. Andrzej Rzońca z SGH, główny ekonomista PO, opublikował na łamach „Rzeczpospolitej” tekst „NBP cofa nas do PRL”, w którym jednoznacznie uznał tarczę finansową za działanie sprzeczne z prawem. Według niego już obniżenie stopy procentowej przez Radę Polityki Pieniężnej do 0,5 proc., co obniży zdecydowanie raty kredytów, szczególnie hipotecznych, było sprzeniewierzeniem się zadaniom banku centralnego, który powinien stać na straży wartości pieniądza. Skup obligacji PFR na rynku wtórnym będzie według niego drukowaniem pustego pieniądza, co odbije się na kursie złotego na rynku walut. Mówiąc wprost, kluczowe waluty, takie jak dolar, euro i frank szwajcarski, będą droższe, co pogorszy sytuację frankowiczów i przyczyni się do inflacji. „Stracą na tym oszczędzający oraz zdrowe firmy, które swój sukces budują ciężką pracą i inwencją, a nie opierają go na dojściach do władzy” – pisze Rzońca.
Inne zdanie ma jednak ekonomista Ignacy Morawski, założyciel portalu „SpotData”, który w swoim codziennym newsletterze podjął polemikę z Andrzejem Rzońcą. Według niego tak czy inaczej polskie państwo musi się zadłużyć (co zresztą przyznał sam Rzońca w liście otwartym „Alert Gospodarczy”, podpisanym przez niego wraz z grupą innych ekonomistów, którzy oszacowali potrzeby pożyczkowe państwa na czas epidemicznego kryzysu na 150 mld zł.). A skoro tak, to lepiej, żeby dług ten został sfinansowany pośrednio przez bank centralny, gdyż dzięki temu będzie on znacznie tańszy. „Innymi słowy, bank centralny robi to, do czego jest powołany: obniża faktyczny koszt pieniądza w gospodarce” – pisze Morawski.
Morawski nie zgadza się również z twierdzeniem, że tarcza finansowana przez NBP spowoduje większą inflację niż tradycyjne zadłużenie się państwa na rynku. Wskazuje, że wzrost ilości pieniądza będzie taki sam. Po prostu inne będzie faktyczne źródło finansowania, jednak per saldo ilość pieniądza wpompowana w rynek będzie identyczna. Oczywiście w przyszłości oba warianty działania mogą spowodować wzrost cen. „Ale czy hipotetyczne ryzyko dotyczące przyszłości powinno zapobiegać walce z bieżącymi, poważnymi zagrożeniami? Nie sądzę. Na szali mamy same słabe rozwiązania. Nie sądzę, aby czekanie na wzrost bezrobocia do dwucyfrowych poziomów miało w tym momencie więcej zalet niż podjęcie ryzyka niekonwencjonalnej interwencji banku centralnego” – kończy swoją polemikę Morawski. Co jest też doskonałą puentą powyższych rozważań.