Logo Przewdonik Katolicki

Deficyt to nie dramat

Piotr Wójcik
Zaciskanie pasa przez państwo w czasie recesji może skutkować wyrzucaniem ludzi z pracy i upadłością wielu firm fot. Wojtek Jargiło/PAP

109 miliardów złotych wyniesie deficyt budżetowy Polski i będzie pod wieloma względami rekordowy. Jednak uparte trzymanie się zaplanowanego na ten rok „zerowego deficytu” w sytuacji pandemii mogłoby doprowadzić do katastrofy społecznej.

W dyskusji o długu publicznym budżet państwa często porównywany jest do portfela gospodarstwa domowego. Według tej optyki, zarządzanie państwem jest mniej więcej tym samym, co zarządzanie finansami rodziny, tylko skala jest inna. Należy więc rozważnie planować wydatki, żeby przypadkiem nie wydać więcej, niż się zarabia, gdyż grozi to wplątaniem się w spiralę zadłużenia. Dług jest przede wszystkim obciążeniem przyszłych dochodów, więc ogranicza wolność osoby ludzkiej i jej bliskich. Lepiej nie zaciągać kredytów i pożyczek, a jeśli już, to tylko na dobra niezbędne, których zakup bez zewnętrznego finansowania może być niemożliwy – mowa na przykład o samochodzie lub mieszkaniu. Finansowanie z pożyczek prywatnej konsumpcji to lekkomyślność, za którą przyjdzie zapłacić wysoką cenę. Te wszystkie argumenty są zdroworozsądkowe w odniesieniu do rodzinnego portfela, jednak słabo sprawdzają się w przypadku budżetu państwa. Z tego prostego powodu, że finanse publiczne to coś zupełnie innego niż finanse osobiste. I nie tylko o skalę tu chodzi.

Powtórka z historii
Po nowelizacji budżetu na ten rok deficyt naszego państwa wyniesie 109 miliardów złotych, co będzie rekordowym wynikiem. Tym bardziej że jeszcze kilka miesięcy temu oficjalnym planem rządu miał być zerowy deficyt, czyli sytuacja, w której wydatki i dochody państwa idealnie się równoważą.
Trudno się jednak dziwić, że rządzący zmienili swoje plany, skoro obecna sytuacja jest zupełnie inna. Jeszcze niedawno planowaliśmy mieć w tym roku wzrost gospodarczy, tymczasem z powodu nadejścia pandemii koronawirusa na całym świecie zapanuje recesja. Spadek PKB kraju skutkuje także spadkiem wpływów budżetowych, więc siłą rzeczy utrzymanie dochodów na planowanym poziomie jest niemożliwe. Co więcej, żeby ratować obywateli oraz przedsiębiorstwa przed bankructwem, rząd uruchomił liczoną w setkach miliardów złotych Tarczę Antykryzysową, wskutek której wydatki budżetowe wystrzeliły – będą wynosić pół biliona złotych. Wartości po obu stronach bilansu budżetowego zmieniły się nie do poznania. Realizacja planów okazała się niemożliwa, a uparte trzymanie się wcześniejszych założeń w obliczu dramatycznie zmieniającej się sytuacji niemal zawsze jest lekkomyślne.
Deficyt budżetowy oraz dług publiczny zdecydowanie lepiej jest podawać nie w wartościach nominalnych – czyli w walucie – tylko w odniesieniu do PKB państwa. Z tego prostego powodu, że pokazuje to zadłużenie w kontekście naszych zdolności kredytowych. Tutaj można zastosować analogię do finansów osobistych – dla zarabiającego 2 tys. zł dług wysokości 50 tys. zł jest dużym obciążeniem, w przeciwieństwie dla kogoś zarabiającego 10 tys. zł miesięcznie. Deficyt budżetowy całego sektora finansów publicznych – czyli z samorządami włącznie – ma wynieść w tym roku 
8–10 procent PKB. To bardzo dużo, jakieś dziesięć razy więcej niż rok wcześniej. Jednak w 2009 i 2010 r. deficyt budżetowy Polski wynosił 7,5 proc. PKB, więc nie mówimy tu o jakimś niespotykanym wcześniej dramacie. Podobny deficyt przerabialiśmy już dwukrotnie w ubiegłej dekadzie. A przecież kryzys gospodarczy z tamtego okresu był mniejszy – wtedy mieliśmy do czynienia tylko z zahamowaniem wzrostu, a obecnie z gigantyczną recesją spowodowaną zamrożeniem gospodarki na dwa miesiące i przedłużającymi się pandemicznymi restrykcjami.

Oszczędny jak Polak
W tym kontekście często pojawiają się komentarze, że ostatnie lata dobrej koniunktury zmarnowaliśmy na rozdawanie pieniędzy, zamiast zbudować sobie poduszkę finansową na trudne czasy. Ten argument nie jest jednak prawdziwy. W ostatnich latach Polska szybko zmniejszała swoje zadłużenie finansów publicznych, o ile liczymy to właśnie w stosunku do PKB. Jeszcze w 2016 r. dług publiczny Polski wynosił 54 proc. PKB, tymczasem w ubiegłym roku wyniósł już jedynie 46 proc. Tak więc zbudowaliśmy w tym czasie poduszkę finansową wysokości 8 proc. PKB, czyli około 160 miliardów złotych. O tyle zwiększyły się nasze możliwości pożyczkowe w stosunku do 2016 r. Jak to możliwe, skoro w tym czasie co roku budżet naszego państwa miał deficyt? Po prostu rozwijaliśmy się szybciej, niż przyrastał nasz dług publiczny. Wszak są dwie możliwości zmniejszania obciążenia, jakie generuje dług – zarówno ten prywatny, jak i publiczny. Można zacisnąć pasa albo zwiększyć swoje dochody. Jako kraj w ostatnim czasie skorzystaliśmy z tego drugiego rozwiązania.
Warto też pamiętać, że jesteśmy jednym z najmniej zadłużonych krajów w Unii Europejskiej. Przeciętny dług publiczny w UE w 2019 r. wyniósł 78 proc. PKB, a w niektórych państwach członkowskich przekraczał wyraźnie 100  proc. – między innymi we Włoszech i Portugalii. Nawet w uchodzących za niezwykle oszczędne Niemczech dług publiczny był o kilkanaście punktów procentowych wyższy niż ten nadwiślański.
Dla bezpieczeństwa kredytowego państwa równie istotny, jeśli nie ważniejszy, jest poziom długu prywatnego – czyli tego zaciąganego przez gospodarstwa domowe oraz przedsiębiorstwa. I także tutaj wypadamy bardzo dobrze. Nasz dług prywatny w ubiegłym roku wyniósł 73 proc. PKB i był jednym z najniższych w UE – tylko w pięciu krajach członkowskich był niższy. W wielu państwach Europy – np. w krajach skandynawskich – sięga on dwukrotności rocznego dochodu narodowego.

Dług prywatny gorszy niż publiczny
Polska jest więc jednym z tych krajów Europy, którym problemy z powodu przesadnego zadłużenia się nie grożą. No dobrze, ale dlaczego właściwie nie można porównywać długu publicznego do zadłużenia rodzinnego? I dlaczego dług gospodarstw domowych i firm może być dla kraju groźniejszy? Z kilku powodów. Po pierwsze, dług publiczny w czasach niepokojów i kryzysów bywa uznawany przez inwestorów jako „bezpieczna przystań” dla pieniędzy. Pożyczanie pieniędzy państwu generalnie jest uważane za jedną z najbardziej pewnych form lokowania oszczędności, dzięki czemu oprocentowanie obligacji skarbowych jest znacznie niższe niż oprocentowanie kredytów, nawet tych hipotecznych. W czasach kryzysów rola obligacji skarbowych jako „bezpiecznej przystani” rośnie, gdyż wzrasta niepewność. Właśnie dlatego w szczycie obecnego kryzysu, w kwietniu, oprocentowanie polskich obligacji 10-letnich spadło do najniższego poziomu w historii – zaledwie 1,3 proc., co przy kredytach dla podmiotów prywatnych jest właściwie niespotykane.
Po drugie, państwa, w przeciwieństwie do gospodarstw domowych, emitują walutę, w której się zadłużają. Mają więc możliwości prowadzenia takiej polityki monetarnej, żeby zminimalizować negatywne skutki zbyt dużego zadłużenia. Przykładowo banki centralne na całym świecie prowadzą skup obligacji rządowych, by obniżyć ich oprocentowanie. Dlatego ważne jest, by zadłużać się we własnej walucie, co jest stosunkowo bezpieczne. Obecnie trzy czwarte polskiego długu publicznego jest zaciągnięte w złotych, więc możliwości zarządzania nim nasz kraj wciąż ma duże.
Młodzi polscy ekonomiści napisali list otwarty „Dług dla regeneracji”, w którym postulują zniesienie konstytucyjnego limitu długu publicznego, który wynosi 60 proc. PKB. Według nich uniemożliwia on prowadzenie skutecznej polityki ekonomicznej w czasie kryzysu. Gdy firmy ograniczają inwestycje, a obywatele zaciskają pasa, to inwestycje i wydatki państwa mogą być ratunkiem dla wielu firm, które tracą klientów. Zaciskanie pasa przez państwo w czasie recesji może skutkować wyrzucaniem ludzi z pracy i upadłością wielu firm. A to w przyszłości kosztowałoby nas zdecydowanie więcej niż spłacanie zaciąganego obecnie długu publicznego.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki