Ostatnie lata upłynęły pod znakiem opowiadania o rynku pracownika. Ten rynek nigdy tak naprawdę nie nastąpił: pracownicy mogli dyktować warunki tylko w niektórych branżach, a w pozostałych po prostu było lepiej pod względem płac i stabilności zatrudnienia niż wcześniej. Ale nawet jeśli opowieści o rynku pracownika były przesadzone, to poprawa, jaka zaszła w ostatnich kilku latach na rynku pracy była niezaprzeczalna. Rekordowo niskie bezrobocie oraz niespotykany do tej pory szybki wzrost płac sprawiły, że polscy pracownicy najemni zaczęli optymistycznie patrzeć w przyszłość, kupować bardziej wyszukane produkty czy spędzać wakacje w bardziej atrakcyjnych miejscach.
Niestety, epidemia koronawirusa może sprawić, że cofniemy się do momentu, w którym miejsca pracy znów staną się deficytowe, a co za tym idzie, gorzej płatne. Dla wielu młodszych osób, które rzeczywistość masowego bezrobocia znają jedynie z opowieści rodziców lub nastoletnich wspomnień, postepidemiczne realia rynku pracy mogą być nie lada szokiem. By ten szok złagodzić, państwo powinno jak najszybciej zmienić politykę rynku pracy, gdyż ta obecna zupełnie nie przystaje do nadchodzących czasów.
Amerykański rollercoaster
W Stanach Zjednoczonych w ciągu pierwszego tygodnia po wprowadzeniu restrykcji związanych z epidemią koronawirusa liczba osób ubiegających się o zasiłek dla bezrobotnych wzrosła o 3,3 mln, co było najgorszym wynikiem w historii – podczas najgorszego tygodnia poprzedniego kryzysu w 2008 r. z pracy wyrzucono „tylko” około 700 tys. osób. Gdy wydawało się, że właściwy dramat już się wydarzył, kolejny tydzień udowodnił Amerykanom, że są w dużym błędzie. W drugim tygodniu liczba bezrobotnych wzrosła o kolejne 6,7 mln osób, co dało w sumie 10 mln nowych bezrobotnych w okresie mniej niż miesiąca. Poziom bezrobocia w kilkanaście dni skoczył tam z jednego z najniższych w historii do jednego z najwyższych.
W Polsce taki skok raczej nie nastąpi. A to dlatego, że polski kodeks pracy zawiera okresy wypowiedzenia – dwutygodniowy, miesięczny lub trzymiesięczny – tymczasem w USA można zwalniać nawet wieloletnich pracowników z dnia na dzień. Problem w tym, że w Polsce duża część osób pracuje na tak zwanych umowach pozakodeksowych. Mowa o 1,3 mln osób, które pracują na umowach cywilnoprawnych, a także o kolejnych 1,3 mln samozatrudnionych, czyli prowadzących działalność gospodarczą bez żadnych pracowników. Gdyby odliczyć od samozatrudnionych kilkaset tysięcy najlepiej zarabiających, którzy zostali „firmami”, by zmniejszyć swoje składki i podatki, to wyjdzie nam, że blisko 2 mln osób mogą trafić na bezrobocie z dnia na dzień.
Dodatkowo, co czwarty pracownik w Polsce pracuje na umowie na czas określony. Jeśli ona się skończy w okresie epidemii lub zaraz po niej, to także najpewniej straci pracę. Można też założyć, że wielu młodszych stażem pracowników z dwutygodniowym lub nawet miesięcznym okresem wypowiedzenia dostanie wręczone rozwiązanie umowy. W sumie więc w wyniku epidemii pracę może stracić nawet 2,5 miliona osób. Co będzie oznaczało trzykrotny wzrost liczby bezrobotnych – w czarnym scenariuszu, rzecz jasna. Wszystko będzie zależeć od tego, ile potrwa zamknięcie gospodarki.
Koszmar powraca
Prognozy ekonomistów oraz rządzących nie są aż tak pesymistyczne, jednak także zakładają gwałtowny wzrost stopy bezrobocia. Według minister rodziny, pracy i polityki społecznej Marleny Maląg na koniec roku będzie w Polsce około półtora miliona bezrobotnych, co oznacza wzrost stopy bezrobocia do 10 proc., z 5,5 proc. w lutym. Mówimy więc o prawie dwukrotnym wzroście bezrobocia. Nieco bardziej optymistyczni byli ekonomiści, którzy wzięli udział w ankiecie „Rzeczpospolitej” – mediana ich prognoz to ośmioprocentowe bezrobocie na koniec 2020 r. Analitycy banku Citi Handlowy szacują, że stopa bezrobocia sięgnie w tym roku 11 proc., natomiast ekonomiści z banków Pekao oraz mBank są przekonani, że może sięgnąć nawet 13 procent.
Jeśli sprawdzą się te najbardziej pesymistyczne prognozy analityków z mBanku i Pekao, to cofniemy się pod względem bezrobocia do połowy 2013 r. To był czas, gdy świat dopiero wychodził z kryzysu gospodarczego rozpoczętego w 2008 r., a wiele krajów strefy euro, szczególnie z południa Europy, jeszcze w nim tkwiło po uszy. Dziesięcioprocentowe bezrobocie ostatni raz widzieliśmy w połowie 2015 r., a więc prawie pięć lat temu. Na szczęście nikt raczej nie przewiduje skoku stopy bezrobocia do poziomu około 20 proc., co było polską codziennością w pierwszych latach XXI wieku – jeszcze na początku 2004 r. wynosiło ono niecałe 21 proc.
Tak czy inaczej, bezrobocie znów stanie się problemem społecznym. Powróci sytuacja, w której pracy nie ma wiele osób, które nie tylko chcą ją znaleźć, ale też mają solidne kwalifikacje. Taka sytuacja przynosi ze sobą szereg bardzo negatywnych implikacji, zarówno dla psychiki bezrobotnego, jak i całego społeczeństwa. Pozostawanie bez pracy wiąże się chociażby z dużo większym ryzykiem zapadnięcia na jedną z chorób psychicznych, z zaburzeniami lękowymi oraz depresją na czele. Osoby bezrobotne popadają w kompleksy, a ich pewność siebie drastycznie spada. Z tego powodu ograniczają one swoje kontakty społeczne, by nie narazić się na wyśmianie czy inne niekomfortowe sytuacje. W całym społeczeństwie może narastać podejrzliwość i brak zaufania („na pewno ma pracę po znajomości”), a także nastrój rywalizacji, gdyż każdy będzie traktował bliźniego jako potencjalnego konkurenta o miejsce pracy.
Aktywna polityka rynku pracy
Oczywiście bezrobocie prowadzi także do pogorszenia sytuacji rodzin. Drastyczne ograniczenie środków do życia sprawia, że cierpią najmłodsi, których szanse rozwojowe spadają. Dzieci rodziców dotkniętych bezrobociem zwykle gorzej radzą sobie w szkole z powodu problemów materialnych oraz emocjonalnych, które dotykają ich domy rodzinne. Bezrobocie dorosłych trwale odbija się na szansach życiowych dzieci, które tracą kluczowe dla swojego rozwoju lata, przez co zostają w tyle za swoimi rówieśnikami, których rodzice pracę mają. W ten sposób powstaje zjawisko dziedziczenia biedy.
Problem w tym, że polskie państwo w ogóle nie jest przygotowane na nadchodząca zmianę sytuacji. Polityka oraz instytucje rynku pracy są tak wątłe, że nawet w okresie prosperity i niskiego bezrobocia, które właśnie się kończą, wydają się nieadekwatne, a co dopiero na tle tego, co nas czeka. Zasiłki dla bezrobotnych od wielu lat są bardzo niskie, a w ostatnich latach wręcz szybko spadały względem średniej płacy. Zasiłek podstawowy wynosi 861 zł przez pierwsze trzy miesiące i 676 zł przez kolejne trzy. Żeby go otrzymać, trzeba przepracować na etacie lub umowie-zlecenie przynajmniej 12 miesięcy w ciągu ostatnich 18 miesięcy, zarabiając przy tym co najmniej płacę minimalną. Z tego względu zasiłek przysługuje zaledwie 16 proc. obecnych bezrobotnych.
Polska wydaje na politykę rynku pracy jedynie 0,7 proc. PKB. To prawie dwukrotnie mniej niż przeciętnie wydają państwa OECD. Niezbędny jest więc wzrost wydatków na politykę rynku pracy i to nie tylko dlatego, że potrzebne jest podniesienie zasiłków dla bezrobotnych. Polska powinna też zacząć prowadzić „aktywną politykę rynku pracy”, znaną z krajów nordyckich oraz Beneluksu. Przykładowo należałoby zagęścić kontakty w ramach tzw. indywidualnych planów działania – obecnie zakładają one kontakt z bezrobotnym raz na 60 dni. Niezbędne będzie także stworzenie przemyślanej oferty rozwijania kompetencji – przy czym nie powinny to być kursy z bukieciarstwa, jak było to w nie tak odległych czasach, tylko np. dofinansowanie studiów podyplomowych dla wszystkich chętnych. Poza tym urzędy pracy powinny zacząć docierać do osób biernych zawodowo, przedstawiając im sensowną ofertę powrotu do aktywności. Rzeczywistość masowego bezrobocia będzie nieprzyjemna tak czy inaczej, jednak możemy sprawić, że będzie ona nieco mniej straszna.