Logo Przewdonik Katolicki

Kolędowa szansa

Hubert Ossowski
fot. Adam STASKIEWICZ/East News

Tego spotkania boją się i świeccy, i księża. Powód jest jeden: brak relacji. Jednak tak wcale nie musi być. Czasami odwiedziny duszpasterskie mogą okazać się szansą do stworzenia więzi między kapłanem a wiernymi.

Grudzień to najintensywniejszy okres dla każdego księdza. Trwa Adwent, wcześnie rano odprawiane są Roraty, a do konfesjonałów ciągną się kolejki. Cel jest jeden: trzeba dobrze przygotować ludzi na zbliżające się Boże Narodzenie.
Po świętach wcale nie jest lżej, nie ma mowy o odpoczynku. Przełom grudnia i stycznia to czas odwiedzin duszpasterskich, czyli długich wieczorów spędzanych na poznawaniu parafian. Trudna praca, która nie zawsze przynosi rezultat.
– Miałem taką kolędę w Łodzi, którą pamiętam do dziś – mówi ks. Krzysztof Freitag, pallotyn. – Wpuścił mnie do domu mężczyzna, który do kościoła miał bardzo daleko. Był wtedy umierający. Końcowa faza raka. Pomodliliśmy się i porozmawialiśmy. Po tej kolędzie poprosił mnie o spowiedź. Później zmarł, ale przed śmiercią powiedział, że jest pierwszy raz w życiu spokojny. Pomyślałem wtedy, że dla tego spotkania warto było męczyć się przez cały miesiąc.
 
Założenia

Pierwsza wzmianka o kolędzie – jako wizycie kapłana w domostwach wiernych – pochodzi z 1601 r. Założenia tamtych wizyt niewiele różniły się od tych dzisiejszych. W XVII w. uznano, że spotkania kapłanów z wiernymi w kościele są niewystarczające, dlatego powinni oni nawiedzać parafian w ich domostwach i tym samym poznać ich stan, życie, obyczaje oraz przeprowadzić spis.
Współcześnie kwestię kolędy reguluje zapis Kodeksu prawa kanonicznego. Czytamy w nim: „Pragnąc dobrze wypełnić funkcję pasterza, proboszcz powinien starać się poznawać wiernych powierzonych jego pieczy. Winien zatem nawiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza w niepokojach i smutku, oraz umacniając ich w Panu, jak również – jeśli w czymś nie domagają – roztropnie ich korygując” (kan. 529).
Odwiedziny duszpasterskie z założenia mają więc być okazją do spotkania, wspólnej modlitwy, błogosławieństwa oraz do rozmowy tak, by poznać wiernych, ich życie oraz problemy. Oprócz tego kolęda jest szansą, by dotrzeć do tych, którzy są daleko od Kościoła.
Jak wygląda to w praktyce? Różnie. Wszystko zależy od specyfiki danej parafii. Zdarza się, że kapłan ma do odwiedzenia od kilkunastu do kilkudziesięciu wejść, co skutkuje brakiem czasu na rozmowę, która wykraczałaby poza podstawowe pytania. Jeśli parafia jest mała, możliwa jest dłuższa i głębsza rozmowa.
 
Problemy z udawaniem
Ks. Krzysztof Freitag święcenia przyjął pięć lat temu. Od czterech lat okres Bożego Narodzenia to dla niego czas wytężonej pracy. Kolędę przeżył w Łodzi, Chełmnie i Poznaniu. Czy ją lubi? I tak, i nie. Każda kolęda jest inna. Najspokojniejsza była w Łodzi, gdzie dziennie było 12 wejść. Najtrudniejsza w Chełmnie, gdzie był istny nawał – 40 rodzin w ciągu jednego dnia.
 – Lubię w kolędzie to, że mogę spotkać się z żywym człowiekiem, poznać jego historię i życie – mówi. – Odwiedzam też ludzi, których nie ma w kościele lub tych, którzy przyjmują kolędę, bo tak wypada. Nie lubię rytualizmu, że trzeba coś odśpiewać i odstać swoje. Kolędę traktuję jako wizytę u dobrych znajomych, chociaż idę do osób, których nie znam. Później łatwiej jest mi dotrzeć do nich w mojej pracy na parafii. Mam rozeznanie, z czym się zmagają i czym żyją.
Obustronna sztuczność sprawia, że kolęda może mieć też swoje negatywne oblicze. Mieszkańcy przyjmują księdza, bo tak było zawsze i tak wypada. Z kolei zmęczony ksiądz udaje, że mu się chce, choć już od kilku mieszkań marzy tylko o tym, by wrócić do domu. – Czasami to taka wspólna „szopka” – dodaje ks. Krzysztof. – Dla mnie to też trudne, bo przychodzę na obcy teren i przychodzę jako obcy. Dodatkowo jako przedstawiciel Kościoła, który w głowach wielu nie ma pozytywnego wizerunku. Zdarzają się przypadki osób, które bazują na stereotypach i myślą, że ksiądz chce tylko pieniędzy. Czasami to czuć i to jest trudne.
 
To nie przesłuchanie
Podczas kolędy najważniejsze są pierwsze minuty. To wówczas można przekonać do siebie rodzinę i sprawić, że te następne upłyną na rozmowie, której kierunek będzie wyznaczany samoistnie, a nie przez pytania z kwestionariusza.
– Mam pewien schemat – opowiada ks. Krzysztof. – Wchodzę, witam się, uśmiecham i patrzę w oczy. Mówię też parę słów od siebie. O tym, że przychodzę, by powiedzieć, że jest Bóg, który kocha i jest nimi zainteresowany. Wspólnie się modlimy, błogosławię ich i ich mieszkanie. Później rozmawiamy.
W każdym domu ważne jest wyczucie tematu. To trudne zadanie, tym bardziej że ciągle trzeba zaczynać od nowa. – Kolęda od początku jest spalona, gdy ksiądz przychodzi jako urzędnik Kościoła, który chce uzupełnić papiery – mówi ks. Krzysztof. – Nie pytam o sprawy prywatne: ślub, mieszkanie na kocią łapę czy zarobki. To takie pytania, które stawiają pod ścianą, a ja nie jestem śledczym. Staram się tylko porozmawiać. Czasami rozmowa sama schodzi na ważne tematy. Jeśli widzę, że ktoś płacze, to wprost pytam o powód. Warto o tym porozmawiać.
Kolęda to wychodzenie z siebie – i przez księdza, i przez świeckich. Jeśli ma się udać, nie może być udawana. – Idę z nastawieniem, że spotykam ludzi, którzy są dla mnie ważni i których chcę zapytać o to, co słychać – mówi ks. Krzysztof. – Jeśli ludzie wyczują, że ksiądz jest normalny, to sami prowadzą rozmowę. Daję swobodę tematu. Nie narzucam go. Wiara jest bardzo intymną sprawą i nie każdy jest w stanie o niej mówić z marszu obcej osobie. Kolęda może być preludium do kolejnych, głębszych rozmów.
 
Szansa na stworzenie relacji
Ks. Tomasz Ren jest proboszczem małomiasteczkowej parafii w Komornikach pod Poznaniem. Gdy słyszy, by iść na peryferia, ma przed oczami swoich parafian, których odwiedza podczas kolędy. W pierwszych latach chodził do nich przez trzy miesiące: rozpoczynał jeszcze w Adwencie, by skończyć w Wielkim Poście. – Zadałem sobie pytanie, gdzie znajdują się moje peryferia – mówi. – Kolęda jest jedyną sytuacją, gdy ludzie wpuszczają nas jeszcze do domu. Wchodzę do ich życia, mogę poświęcić im czas i porozmawiać. Jako księża denerwujemy się na ludzi, że nie mają z nami relacji, ale to właśnie podczas kolędy mamy okazję, by je stworzyć.
Właśnie przez brak relacji kolędy boją się wszyscy: i księża, i świeccy. Wchodzi się do obcego domu, w którym znajdują się obcy ludzie. Można wtedy poprzestać na sprawdzeniu kartoteki, ale można też spróbować poznać się. – Nie chodzę z ministrantami dlatego, że księdza jest trudniej spławić. Sam pukam i dzięki temu mam możliwość dialogu, mogę powiedzieć „spróbujmy” – mówi ks. Tomasz. – Miałem jedną rodzinę, która w pierwszym roku odmówiła, w drugim porozmawialiśmy przy furtce, a w trzecim wpuściła mnie do domu.
Takie podejście do odwiedzin duszpasterskich wymaga czasu. Kolęda ks. Tomasza rzadko kończy się przed godz. 22.00. Nie jest łatwo: pojawia się zmęczenie fizyczne i psychiczne. Zdarzają się też trudne rozmowy. – Był jeden mężczyzna, który na kolędzie strasznie mnie przyszpilił – dodaje ks. Tomasz. – Dwa lata nam nie szło, ale niedawno zaprosił mnie na ognisko. Zupełnie inny człowiek. To mogło się dokonać tylko dlatego, że jestem u niego co roku. Gdy za każdym razem przychodzi inny ksiądz, to rozmowa zawsze wygląda tak samo. Odwiedzam co roku te same rodziny. To trudne, ale dzięki temu mogę pójść o krok dalej. Zdarzały się sytuacje, że ktoś przychodził ochrzcić dziecko i mówił, że przesądziła o tym kolęda. Według mnie jest ona sprawą priorytetową w tworzeniu duszpasterstwa.
 
Nie być kasjerem
Jezuita o. Remigiusz Recław pierwszy raz na kolędę poszedł jako ministrant. Od trzech lat chodzi na nią w innym charakterze – jako kapłan. Z doświadczenia wie, że kolęda nie ma mocy sama w sobie. Jest jednym z elementów, które dopiero razem dają rezultat w postaci dotarcia do parafian, także tych, których na co dzień nie ma w kościele. – Relacji nie zbuduje się na kolędzie, natomiast na kolędzie można je zacząć – opowiada. – Mogę zobaczyć, że ktoś jest chorujący, biedny i potrzebuje pomocy. Mogę poznać człowieka, którego zawsze widzę w kościele, ale nic o nim nie wiem. Jeśli później kogoś spowiadam, a byłem u niego w domu, to jestem w stanie lepiej zrozumieć taką osobę.
Kolęda w parafii o. Remigiusza trwa tydzień. Daje to komfort w postaci niewielkiej liczby spotkań każdego dnia. U każdej rodziny można spędzić przynajmniej 20 minut. – Myślę, że to jest jakieś minimum, żeby kolęda miała sens. Takie wchodzenie, błogosławieństwo i wychodzenie to szkoda czasu. Wtedy jest się kasjerem – dodaje. – Świeccy chcą modlitwy w domu. Nie używam jakichś formularzy, tylko staram się, żeby była ona z serca. Ci, którzy dobrze mnie znają, zapraszają, żeby chwilkę porozmawiać, czasami coś załatwić czy w czymś pomóc.
 
Różne światy
Patrząc na wystrój mieszkania, można zrozumieć, czym żyją domownicy. – Mogę wtedy zobaczyć, jak wygląda ich świat – opowiada ks. Krzysztof. – Te światy są różne. Czasami widzę niesamowitą biedę, a czasami bogactwo, że aż boję się usiąść, bo wszystko ocieka złotem. Jeśli ktoś przyjmuje mnie do swojego mieszkania, to daje mi znak, że chce, żebym wszedł do jego świata, ale pod warunkiem że się nim zainteresuję na poważnie.
Podczas kolędy można poznać sytuację materialną parafian. Często jednak ten temat sprowadzany jest do koperty, którą wypada dać księdzu. – Ona nie jest dla mnie najważniejsza – mówi ks. Krzysztof. – Jest ważna w tym sensie, że te pieniądze zostaną przeznaczone na parafię, czyli na nasze wspólne dobro. Ale to wszystko jest dobrowolne.
Są różne sposoby postępowania z kopertą. Jednym z nich jest wyjście z domu… bez niej. – Nigdy mi się nie zdarzyło, żebym sam wziął kopertę – kontynuuje ks. Krzysztof. – Zdarza mi się wychodzić z domu bez niej. Później ludzie biegną za mną lub przekazują ministrantom. Widzę, że to dla nich wrażliwy temat, więc pokazuję, że nie przychodzę do nich po pieniądze. Zdarzało się też, że mówiłem wprost, że nie przyjmę pieniędzy, bo widziałem, że domownicy bardziej ich potrzebują.
 
Wzajemne oczekiwania
Każda ze stron ma swoje oczekiwania. Kapłan liczy, że uda mu się poznać parafian i dowiedzieć się czegoś o ich życiu. Natomiast świeccy liczą na normalność. Często myślą, że przychodzi do nich ktoś z innego świata. – Ludzie oczekują, że ksiądz będzie kimś, kto będzie normalny, ciepły i kto będzie chciał z nimi porozmawiać i pomodlić się – mówi ks. Krzysztof. – Myślę, że naprawdę wierzą, że ksiądz przychodzi do nich z Bożą łaską i że to poświęcenie i modlitwa mają sens. Chcą, by ta Boża łaska rzeczywiście spłynęła na nich i na ich domostwo. Tak się faktycznie dzieje dlatego, że Bóg jest obecny we mnie i w człowieku, do którego przychodzę. I dzięki temu spotkaniu może być też bardziej obecny w tym domu.
Czasami ma się wrażenie, że ludzie czekali na kolędę tylko po to, by porozmawiać z księdzem i wyżalić się. Oczekują rozmowy, takiej z serca. – Wszedłem kiedyś do pięknego mieszkania – dodaje ks. Krzysztof. – Był tam mężczyzna, który opowiadał, że niedawno opuściła go żona. Był bardzo smutny, cierpiący, wręcz w depresji. Mówił, że czekał na kolędę, bo chciał porozmawiać o tym z księdzem. Ludzie czekają na ulgę. Starsze osoby czekają, żeby się wyżalić. Jest też oczekiwanie na spotkanie z księdzem, zwłaszcza wśród tych, którzy nie mogą wyjść z domu. Dla nich jest ważne to, że Kościół do nich przychodzi.
 
Zaskoczenia
Odwiedziny duszpasterskie upływają w jednostajnym tempie. Zdarzają się jednak takie spotkania, które wyrywają z rutyny i które pamięta się latami. – Pamiętam kolędę, podczas której odwiedziłem cierpiące małżeństwo – opowiada ks. Krzysztof. – Pani leżała sparaliżowana w łóżku. Bardzo cierpiała, płakała. Opiekował się nią mąż. Też płakał, bo już nie dawał rady. Mieszkali bardzo skromnie. Zapadło mi to w pamięć, bo wszyscy płakali. To było takie pełne cierpienia, też buntu wobec Boga. W powietrzu wisiało pytanie o to, dlaczego akurat ich to spotyka.
Czasami kolęda może być przestrzenią łaski. Tak się dzieje chociażby wtedy, gdy ktoś decyduje się na spowiedź po… 71 latach. Taka sytuacja miała miejsce podczas pierwszego roku kolędy o. Remigiusza. – Małżeństwo 90-latków. Jak jeszcze mogli, to przychodzili do kościoła. Wszystko w papierach się zgadzało. Później okazało się, że ostatni raz u spowiedzi byli w 1945 r., przed swoim ślubem. Namówiłem ich na spowiedź. Powiedziałem, że mogę wyspowiadać ich w domu, muszą się tylko przygotować. Zgodzili się.
 
 
Każdego roku przed rozpoczęciem kolędy pojawiają się obawy. – Z jednej strony dochodzi kolejne zadanie, ale z drugiej odczuwam małą ekscytację – mówi ks. Krzysztof. – Zawsze jestem ciekawy, kogo spotkam i co się wydarzy. Nie ma we mnie lęku, ale właśnie taka ciekawość i zadziorność. Traktuję to jako wyzwanie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki