Logo Przewdonik Katolicki

Adwentowe rekolekcje: o najsłabszych

o. Wojciech Surówka OP
fot. Freepik/Wikipedia

To było w dniu wspomnienia Świętego Józefa Oblubieńca niedaleko Dworca Moskiewskiego. Szpital został wyremontowany, ale nosił jeszcze na sobie ślady niedawnych przeróbek. Wszystko jeszcze pachniało farbą. Niestety, brakowało lekarstw i podstawowych środków higieny. Najbardziej uciążliwy był brak pampersów.

Pampers – towar deficytowy. Choć w sklepach było ich pełno, nie trafiały do państwowych szpitali. Kiedy Masza jechała do pracy, wiedziała, że znowu czeka ją kryzys pampersowy. Dzieci, które trafiły do szpitala z domów dziecka, pozostawały bez opieki. Innym dzieciom podstawowe środki higieny i leki przywozili rodzice. Te z domów dziecka były zdane na personel medyczny. I jak tu leczyć, kiedy najpierw trzeba dzieci po prostu umyć i przebrać? Siedząc w metrze, spojrzała na obrazek świętej Matrony Moskiewskiej, który miała włożony do portfela: „Matrono! No zrób coś dla tych dzieci!”. Kiedy przyjechała na oddział, zauważyła jakąś kobietę, która myła i przebiera dzieci. Zaciekawiona zapytała, co tam robi. „Przyjeżdżamy regularnie do dzieci z domów dziecka. Opiekujemy się nimi, kiedy trafiają do szpitala. Jesteśmy z Fundacji św. Matrony Moskiewskiej”.

Na oddział wchodzimy przez piwnicę. Od pierwszej chwili czuję się jak u siebie w domu, wróciłem do szpitala, którego gdyby nie zakon, pewnie bym nie zostawił. Kurtkę wieszam w metalowej szafce zaprzyjaźnionej doktor pediatrii. Z kąta wyziera malutka Matka Boża Fatimska, czuwająca nad jej pracą. Jest już około dziesiątej. Poznaję Dimę. Zaczynamy oczywiście od zmiany pampersów, kąpieli i prania bielizny, włącznie z bielizną pościelową, bo akurat nie było na stanie czystej. Prześcieradło wieszamy na drugim wolnym łóżku, a resztę na karniszu. Powstaje coś w rodzaju namiotu. „Dima jest prawie zdrowy – tłumaczy znajoma – miał świerzb, ale już go wyleczyliśmy. Choruje głównie na brak rodziców”. O tym, że ma zespół Downa, nie musi wspominać. Przynosi skarpetki, które kupiła za własne pieniądze. Resztę czasu zajmuje nam zabawa. Jest jeszcze Oksana, też z zespołem Downa, i pięciomiesięczny Misza, którego przywieźli pobitego. Na oddział prześlizgnąłem się razem ze studentami, członkami Fundacji św. Matrony Moskiewskiej. Nikt nie podejrzewał, że na oddziale jako wolontariusz pomaga katolicki ksiądz. Pielęgniarki zaniepokoiły się dopiero wtedy, gdy inni wolontariusze zbyt często zwracali się do mnie „ojcze”.

Zwykły dzień księdza, lekarza i wolontariuszy, takich było wiele. W szpitalach, w domach dziecka, na obozach wspólnoty „Wierni Przyjaciele” ruchu „Wiara i Światło”.  Niby nic wielkiego, ale jednak cały czas towarzyszyła nam tajemnicza obecność świętej Matrony Moskiewskiej.
Matrona Nikonowa urodziła się w 1885 r. w chłopskiej rodzinie. Od urodzenia była niewidoma. W wieku siedemnastu lat straciła również władzę w nogach. Była wychowana w głęboko religijnej rodzinie. Podobno już od siódmego roku życia posiadała dar przepowiadania przyszłości i uzdrawiania, a także czytania w myślach. Od wczesnych lat życia czas dzieliła na modlitwę i spotkania z pielgrzymami. Z powodu posiadanych darów Matrona stała się znana w całej Rosji. Do jej domu przybywali chorzy z nadzieją na uzdrowienie dzięki wstawiennictwu dziewczynki. Pomimo pogarszającego się stanu zdrowia spotykała się z wiernymi do końca swojego życia. Przypomina trochę Martę Robin, francuską mistyczkę, która przez wiele laty była sparaliżowana. Jednak w jej przypadku choroby były wynikiem mistycznego przeżycia. Wydaje się, że w przypadku Matrony mamy do czynienia po prostu z kalectwem. Była niewidomym dzieckiem, które z czasem straciło również władze w nogach. Dzieckiem, jakich wiele w domach rozsianych po całej Rosji.  

Dzięki głębokiej relacji z Bogiem jej kalectwo nie było dla niej ciężarem, ale wręcz przeciwnie, stało się drogą ku świętości. Była niewidoma, ale widziała więcej niż inni. Nie chodziła, ale przyjeżdżała do niej cała Rosja. Zawsze fascynował mnie ten moment przyjęcia własnej słabości, również cielesnej, który staje się źródłem rozwoju. Kiedyś uczestniczyłem w konferencji prawosławnych teologów poświęconej etapom rozwoju duchowego. Jeden z wykładów dotyczył kryzysu i jego znaczenia dla wzrostu duchowego. Wykład bardzo rzeczowy i głęboki, jednak chyba zbyt akcentujący rolę kryzysu w rozwoju duchowym. Te same odczucie miałem, słuchając wykładów podczas teologicznych studiów. Jakbyśmy byli skazani na bicie głową w mur. Podczas kolacji temat ten powrócił podczas rozmowy.  Przy stole siedział jeszcze jeden lekarz psychiatra. Podzieliłem się moimi wątpliwościami, stwierdzając, że obok zaproponowanej przez profesora koncepcji „rozwoju przez kryzys” istnieje inna droga, opisana kiedyś przez rosyjskiego psychologa Lwa Wygotskiego... Gdy tylko wymieniłem nazwisko Wygotskiego, oczy lekarki zaświeciły się i wykrzyknęła: „No właśnie, człowiek nie rozwija się tylko poprzez kryzys, ale i przez bliskość!”.
Bliskość drugiego. Jego świat wartości, jego otwartość i intymna rozmowa jest tym, co tak naprawdę nas zmienia. Rozwój dokonuje się przez bliskość. W tym tkwi chyba klucz do przyjęcia tych wszystkich trudnych doświadczeń. Profesor Jan Miodek mówił w jednym wywiadów, że polskie słowo „kochać” pochodzi od jakiegoś starosłowiańskiego określania czułego dotyku. Ludzie, którzy się kochają, lubią swoją fizyczną bliskość, obecność przyjaciół. Kochać to znaczy dotykać.

Nie jest łatwo zaakceptować własne kalectwo, tym bardziej kalectwo własnych dzieci. Moskiewscy przyjaciele z ruchu „Wiara i światło” wydali książkę ze wspomnieniami mam. W jednym ze opowiadań Ola, mama Wasi z zespołem Dawna, zwraca się do Boga: „Panie, czy wiesz, jak jestem Tobie za niego wdzięczna? Jak my wszyscy, ja i moich czworo starszych dzieci kochamy go? Dał mi tak wiele, jak nikt inny. On przeczyścił mi głowę, odebrał możliwość gonitwy za fałszywymi wartościami, jak kariera i sława. Pokazał to, co prawdziwe. Nauczył mnie kochać. Przynajmniej jego. Czy można go nie kochać? Innych, zdrowych, trudniej – ale po Wasi rozumiesz, że i oni również są niepowtarzalni i w takiej samej mierze bezbronni. Patrzeć w głąb. Przebaczać. I nauczył mnie najtrudniejszego: nie myśleć o sobie… I nie przestaje uczyć, co dnia. Otwartości na świat i na to, co spotykamy. Wierności. Umiejętności cieszenia się z każdej drobnostki”.
Ze szpitala biegnę szybko na Mszę. Po liturgii spowiadam, a potem siedzę jeszcze trochę w kościele ze znajomą, której najmłodszy syn Kola też ma zespół Downa. Lekarze nalegali na aborcję, ale mama się nie zgodziła. W czasie rozmowy niespodziewanie podbiega do nas zupełnie obca dziewczynka, może dziesięcioletnia, i z rozbrajającą szczerością zwraca się do mamy Koli: „Ale ma Pani piękne dziecko!”. Syn Boży urodził się w stajence. Piękne Dziecko – najpiękniejsze. Każdy z nas nosi w sobie Jego rysy. Aby je odkryć, sami musimy stać się jak dzieci. Wtedy pośrodku kościoła, w twarzy innego, zobaczymy Emmanuela.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki