W normalnym życiu politycznym nie ma bardzo często drugiego dna – jest sporo zbiegów okoliczności, osobistych animozji albo ambicji. Działanie setek polityków sumuje się na to, co widzimy w telewizji albo o czym czytamy w gazetach.
Piszę o tym nie po to, by kogokolwiek usprawiedliwiać albo tłumaczyć, ale by pokazać pewną prawidłowość, z którą wiele razy się już spotkałem. Tak jak decyzja, która doprowadziła do tego, że przewodniczącą sejmowej komisji ds. rodziny i polityki społecznej została lewicowa działaczka partii Razem Magdalena Biejat. Nie jest tak, że posłanka Biejat nie zna się na sprawach społecznych – przeciwnie, jest socjologiem, ale nie tylko teoretykiem, pomagała bezdomnym, pracowała dla organizacji pozarządowych czy ruchów miejskich.
Wyszło jednak na to, że w efekcie zakulisowych ustaleń osoba o lewicowych sympatiach objęła przewodnictwo komisji rodziny, do której trafiają na przykład obywatelskie wnioski dotyczące ustawy antyaborcyjnej, trafią do niej zapewne też projekty wprowadzające związki partnerskie, które już teraz zapowiada lewica. Ma się to nijak do zapowiedzi PiS, że będzie walczyć o konserwatywną wizję rodziny, że będzie bronić tradycyjnych wartości itp.
Decyzja ta oburzyła wielu obserwatorów na prawicy, a także nawet wielu posłów PiS. Dlatego też pojawiły się różne wyjaśnienia. Jedno, makiaweliczne, mówiące o tym, że wybór Biejat jest sposobem PiS na kolejne utopienie kwestii aborcji. Gdy na przykład do Sejmu trafi wniosek o zakaz aborcji eugenicznej, PiS skieruje ją do prac w tej właśnie komisji. A porządek jej prac układa właśnie szefowa. Sprawa trafi do komisji na długie miesiące, a PiS będzie zwalał winę na lewicową przewodniczącą.
Ale jest i inna interpretacja. Mówi ona, że o podziale sejmowych komisji decydowało kilku starszych polityków PiS – np. Ryszard Terlecki czy Marek Suski. Kierowali się w swych kalkulacjach głównie tym, by stanowiska szefów komisji przypadły ich partyjnym sojusznikom – szef komisji ma wszak gabinet, służbowy samochód i wyższą pensje niż zwykły poseł. Młodzi posłowie PiS, którzy niejednokrotnie otrzymali znacznie lepsze wyniki w wyborach niż starsi koledzy, nie dostali żadnej komisji. Według tej interpretacji liderzy klubu parlamentarnego PiS dzielili komisje między siebie, część, szczególnie tych, które uznali za mniej ważne – zgodnie z parlamentarnym obyczajem – oddali w ręce posłów opozycji. I tak się złożyło, że uznali komisję do spraw społecznych i rodziny za zupełnie nieistotną i oddali ją opozycji.
Łatwiej mi uwierzyć w tę drugą interpretację. A jeśli się okaże, że w najbliższym czasie Biejat zostanie odwołana ze stanowiska, będzie to tylko potwierdzenie, że za tą decyzją stała wyłącznie wewnątrzpartyjna gierka i chaos, nie zaś przemyślany polityczny plan.