Albo kasa, albo ryby
Żeby zrozumieć sytuację tych ofiar, cofnąć się trzeba do roku 2016. Wtedy do tajwańska firma Formosa Plastics (która wcześniej na sumieniu miała m.in. zrzucenie 3 tys. ton odpadów rtęci w Kambodży) i należąca do niej huta na terenie Wietnamu wypuściły do wody toksyczne odpady, które spowodowały katastrofę ekologiczną na 250 kilometrach linii brzegowej. Ryby padły, turystyka przestała być atrakcyjna. Dla ludzi w ubogim rejonie, którzy utrzymywali się niemal wyłącznie z rybołówstwa i turystyki, oznaczało to utratę środków do życia. Katastrofa była tak ogromna, że wywołała rzadkie w Wietnamie publiczne protesty. Firma szantażowała Wietnamczyków, twierdząc, że powinni wybierać: albo będą mieć korzyści ekonomiczne z jej działalności, albo dalej łowić będą ryby.
Ostatecznie zawarta została ugoda z władzami Wietnamu i Formosa Plastics zgodziła się wypłacić odszkodowania w wysokości 500 mln dolarów. Przedstawiciele ośmiu tysięcy wietnamskich rybaków nie otrzymali jednak żadnych pieniędzy, bo sprawę umorzył sąd.
Tysiące rodzin zostało bez niczego. To właśnie ich członkowie, zwykle młodzi ludzie, odważni i pragnący pomóc przetrwać bliskim, zapłacili przemytnikom i wsiedli do pechowej ciężarówki. Trudno dziś jednoznacznie powiedzieć, czyimi byli ofiarami: czy tych, którzy zamknęli ich w samochodzie, czy tych, którzy sprawili, że na własnej ziemi, we własnym kraju, ich rodziny nie miały z czego żyć.
Z domu do slamsów
Podobnie rzecz ma się z ludami w Amazonii. Wypalanie i wycinka puszczy prowadzone są przez wielkie koncerny przemysłowe, które potrzebują terenów dla hutnictwa, hodowli bydła (Brazylia jest jednym z największych eksporterów wołowiny na świecie), uprawy soi, palmy oleistej czy trzciny cukrowej. Stany Zjednoczone, Kanada czy Europa chętnie kupują szlachetne drewno z Amazonii, niespecjalnie zwracając uwagę na to, że tylko jego niewielka część pochodzi z legalnego wyrębu. Rdzenni mieszkańcy tych terenów, którzy nie znają świata poza lasem i nie potrafią poza nim żyć, protestują – ale protesty rozwiązywane są siłowo. Ludzie, bezradni wobec koncernów, giną lub zmuszeni są emigrować do wielkich miast. Tam powiększają dzielnice nędzy. Na przedmieściach Cochabamby działa ośrodek dla dzieci, w którym jedzenie i odrobinę przynajmniej edukacji i opieki otrzymują ci, których prowadzący to miejsce franciszkanie wprost nazywają uchodźcami ekologicznymi.
Definicja
W Polsce słowo „uchodźca” zrobiło nie najlepszą karierę i jego użycie budzić może automatyczny sprzeciw. Nazewnictwo jest tu zresztą niejasne: definicje mówią o uchodźcach klimatycznych, inni proponują mówienie o migrantach środowiskowych. Prawo na razie w żaden sposób nie reguluje tej kwestii. W klasycznej definicji „uchodźcy” ci ludzie, którzy opuszczają swoje domy i kraje, bo życie w nich stało się niemożliwe z powodu zmian klimatu lub katastrof ekologicznych, rzeczywiście się nie mieszczą. Konwencja dotycząca statusu uchodźców z 1951 r. wymienia przesłanki, które sprawiają, że osobie udzielić należy ochrony. Należą do nich: prześladowanie z powodu rasy, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub przekonań politycznych. Konwencja nie uwzględnia – bo wówczas było to niemal nie do przewidzenia – że ludzie uciekać będą musieli ze swoich terenów, żeby ocalić zdrowie i życie wobec suszy, powodzi, pożarów, niedostępności pożywienia czy podnoszenia się poziomu morza. Takich uchodźców, nazywanych klimatycznymi, według ubiegłorocznego raportu Banku Światowego ma być na świecie do 2050 r. od 200 do 250 mln. Nikt nie jest w stanie wyliczyć, ile kolejnych milionów zmuszonych zostanie do ucieczki z powodu rabunkowej gospodarki, prowadzonej przez innych ludzi i wielkie koncerny, jak dzieje się to w Wietnamie czy w Amazonii.
Ziemia śmierdzi ropą
Nigeria to najludniejsze państwo na kontynencie afrykańskim, leżące nad Zatoką Gwinejską, z żyzną ziemią i obfitujące w wodę. W latach 1976–1991 do Nigru i zatoki spłynęło ponad 2 mln baryłek ropy naftowej z blisko 3 tys. wycieków, w większości spowodowanych przez zaniedbania firmy Shell. Skutków tamtych katastrof nie udało się naprawić, w roku 2008 doszło do kolejnej wielkiej awarii ropociągu. Dziś w Nigerii smród ropy naftowej unosi się w powietrzu. Z resztek zardzewiałych rur nadal wycieka ropa. W szczególnie zniszczonych rejonach krajobraz jest czarny: czarna jest ziemia i czarne kałuże na drogach, czarne są truchła zwierząt, czarna jest linia brzegowa i woda. Drewniane łodzie rybackie zapadają się w czarne błoto. Woda nie nadaje się do picia. Kobiety mają trudności z donoszeniem ciąży, ludzie chorują i umierają młodo. Dzieci oddychają zanieczyszczonym powietrzem, piją zanieczyszczoną wodę, jedzą zanieczyszczone ryby. Nie chcą odchodzić: to jest ich ziemia, ich dom. Ale żyć tam nie można, tam można tylko umrzeć.
Przekop nieprzemyślany
Senegal to państwo w zachodniej Afryce, nad Oceanem Atlantyckim. W 2019 r. ONZ uznała ten kraj za najbardziej zagrożony przez podnoszenie się poziomu wód na całym kontynencie. W stolicy, Saint Louis, woda zniszczyła już przybrzeżne domy, szkołę i meczet, pochłonęła wioski rybackie, około 10 tys. ludzi trzeba było ewakuować. Przyczyną katastrofy są zmiany klimatyczne, na które nałożyła się niefrasobliwość człowieka. W 2003 r. miejscowy samorząd postanowił zrobić przekop przez półwysep oddzielający deltę Senegalu od Atlantyku (tamtejszy odpowiednik Mierzei Wiślanej). Prace zrobiono w jedną noc, bez badań. W efekcie przekop, który miał mieć około 4 metrów szerokości, zaczął się samoistnie powiększać. Dziś ma ponad 3 kilometry szerokości i każdego roku kolejne metry ziemi znikają pod wodą. Na terenach zabranych już przez wodę mieszkało około tysiąca ludzi. Z całego Saint Luis ewakuować trzeba było ponad 10 tys. osób, które umieszczono w prowizorycznym obozie. Senegalczycy są obecnie szóstą najczęściej spotykaną nacją, emigrującą z Afryki do Europy, a ich liczba stale rośnie. Wobec tego, że ich kraj tonie, trudno się temu dziwić.
Dokąd uciekać?
Malediwy, kraj złożony z blisko 1200 wysp na Oceanie Indyjskim, ma przed sobą około dwudziestu lat istnienia – potem w całości zniknie pod wodą. To sprawia, że polityka państwa koncentruje się na sprawach naprawdę ważnych: gra idzie o przetrwanie ludzi. Prezydent w 2008 r. ogłosił plan wykupienia ziemi w Australii, Indiach i na Sri Lance, żeby mieszkańcy Malediwów mieli się dokąd ewakuować (jest ich mniej więcej tylu, ilu mieszkańców Bydgoszczy). Nikt nie zdołał jeszcze określić, jaki będzie ich status prawny. Czy zachowają dotychczasowe paszporty, czy staną się obywatelami nowych krajów? Czy istnienie władzy Malediwów będzie zasadne, skoro kraj fizycznie zniknie z powierzchni ziemi? Poważnie rozważane jest również przeniesienie całego państwa na pływające platformy – byłby to ewenement na skalę światową.
Malediwy mają łagodny i przyjazny klimat. Ich przekleństwem wobec podnoszenia się poziomu mórz okazało się niezwykle niskie położenie – najwyższy szczyt ma tu niespełna dwa i pół metra nad poziomem morza. Już w 2004 r. po tsunami większa część stolicy kraju Malé i wiele wysepek znalazło się całkowicie pod wodą.
Taki mamy klimat
Najbardziej poszkodowanym klimatycznie i ekologicznie kontynentem jest jednak nie Afryka czy Oceania, ale Azja. To właśnie stamtąd pochodzi 87 proc. wszystkich przesiedleńców na świecie. Na Filipinach do ucieczki zmuszają ludzi przede wszystkim tajfuny – w ostatnich latach z tego tylko powodu przesiedlić się musiało blisko 6 mln ludzi. W Mongolii jedna czwarta ludności dotknięta pustynnieniem i mroźnymi zimami porzucić musiała życie nomadów i dziś żyje w miastach, w dzielnicach nędzy. W Bangladeszu, jednym z najbiedniejszych państw świata, woda zabiera olbrzymie połacie ziemi uprawnej – do 2100 r. jedna czwarta powierzchni kraju znajdzie się pod wodą, a nowego domu szukać będzie około 15 mln ludzi.
Migracje ekologiczne i klimatyczne nie dotyczą tylko krajów ubogich. W ostatnich dniach dyskusja na ten temat toczy się również w Stanach Zjednoczonych. Tamtejsi naukowcy ze specjalnego zespołu do spraw zmian klimatu przewidują, że do końca tego stulecia aż 13 mln mieszkańców tego kraju zmienić będzie musiało miejsce zamieszkania. Huragany, susze, pożary, powodzie i wzrost poziomu morza jest tu równie groźny, jak w Afryce. Ocieplenie klimatu sprawia, że topnieje wieczna zmarzlina na Alasce, zniszczeniu ulegają oczyszczalnie ścieków i zapadają się domy – władze zabezpieczyły już miliony dolarów na przeniesienie mieszkańców na bezpieczniejsze tereny. Zagrożone jest istnienie wyspy Jean Charles w Luizjanie – tam erozję brzegów przyspieszyło budowanie instalacji naftowych, a ratowanie wyspy jest finansowo nieopłacalne. Wiadomo już, że w najbliższych latach kilka hrabstw na Florydzie przenieść będzie musiało ponad 4 mln mieszkańców. Nawet Nowy Jork znajduje się na liście dziesięciu miast na świecie najbardziej narażonych na wzrost poziomu morza i inwestuje właśnie 10 mln dolarów w budowę zapór i systemów ochronnych.
Bałtyk i jeziora
W Polsce na skutek podnoszenia się poziomu mórz przymusowa ewakuacja czeka około 250 tys. ludzi. Na początku nowego stulecia Bałtyk zabierze Półwysep Helski i Gdańsk, Gdynię, Żuławy Wiślane, Elbląg, Szczecin, Świnoujście, Łebę, Puck, Władysławowo. Morskim portem stanie się Pruszcz Gdański, morska plaża będzie również w Malborku. Na te zmiany nie mamy bezpośredniego wpływu, możemy się tylko na nie przygotować.
Na Pojezierzu Gnieźnieńskim, prawdopodobnie na skutek działalności kopalni odkrywkowych, znikają właśnie ogromne jeziora. Kopalnia Konin wydobywa rocznie około 9 mln ton węgla i zasila trzy elektrownie – Pątnów, Pątnów II i Konin. To już jest jaskrawy dowód na to, że wobec nie wszystkich zmian jesteśmy bezradni. Choć może zabrzmieć to naiwnie, rzeczywiście jest tak, że im mniej myśleć będziemy o kolejnych zapalonych żarówkach i ładowarkach na stałe podpiętych do gniazdka, tym szybciej znikać będą jeziora, nad które chcieliśmy przyjechać na wakacje.
Mapa drogowa
Co zatem zrobić? Po pierwsze, jak zauważa amerykański pisarz i publicysta Jonathan Franzen, przestać udawać, że potrafimy katastrofę klimatyczną powstrzymać. Żeby się przygotować, musimy przyznać, że jest ona nieunikniona, i to w czasie dla większości z nas wyobrażalnym.
Po drugie, inwestować już dziś w to wszystko, co może zmniejszyć skutki katastrofy, a więc z jednej strony w systemy obronne, w politykę i perspektywę działań lokalnych na przyszłość, a z drugiej w to, co rozmiar katastrofy może zmniejszać, zanim ona nastąpi – w odnawialne źródła energii, zmniejszanie emisji CO2, oszczędzanie zasobów naturalnych.
Po trzecie, z pokorą przyjąć do wiadomości, że większość katastrof spowodowana jest zarówno przez działalność ludzką, jak i naturalne siły przyrody. Choć na naturalne zmiany klimatu wpływu nie mamy, to mamy możliwość rozsądnego gospodarowania zasobami w obliczu nadchodzących zmian, tak by dać sobie szansę na przetrwanie.
Po czwarte, po chrześcijańsku patrzeć na drugiego człowieka. W Europie czy Stanach Zjednoczonych mamy pieniądze i możliwości techniczne, żeby obronić się przed skutkami zmian klimatycznych przynajmniej przez jakiś czas. Ludzie w krajach Afryki czy Azji takiej możliwości nie mają, a my jesteśmy zobowiązani do ludzkiej solidarności z nimi i udzielenia im pomocy.
Po piąte wreszcie, być może jest to czas na odnowienie duchowości. Bóg, który kazał nam czynić sobie ziemię poddaną, nie mógł pragnąć tego, żebyśmy w poczuciu władzy nad stworzeniem wylewali ropę do rzek, zabijali ludzi, by mieć drewno na podłogę, czy niszczyli jeziora, żeby zdobyć węgiel. Chciał za to, żebyśmy byli dla sienie braćmi i stróżami. Dlatego duchowość chrześcijańska powinna dziś sięgać na powrót do pism ascetów, szukać ideałów wyrzeczenia. Jeśli natychmiast nie docenimy prostoty, jeśli nie zrezygnujemy z dążenia do tego, by mieć więcej – więcej mięsa, więcej ubrań, więcej elektroniki i więcej podróży – jeśli nie zaczniemy żyć skromniej, mając na uwadze posłuszeństwo Bogu i miłość do drugiego człowieka, najpierw za naszą rozrzutność zapłacą ubodzy, a zaraz potem zapłacimy my sami. Zniszczona natura jest przeciwnikiem, z którym nie można negocjować.