Logo Przewdonik Katolicki

Zero przywilejów

Monika Białkowska
FOT. FOTOLIA

Z Kingą, członkinią Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, o tym, że istotą życia konsekrowanego nie jest działalność charytatywna czy medialna, ale duchowy smak życia oddanego rozmawia Monika Białkowska

Masz swoją pracę, mieszkanie, przyjaciół, chodzisz w zwyczajnym ubraniu, nie masz męża i różnisz się ode mnie tylko jednym – jesteś konsekrowana.
– I mogę zostać prezydentem! Mogę być radnym, mogę angażować się w życie społeczne, tego wszystkiego nie mogą osoby żyjące w zgromadzeniach ani nawet księża. Moje życie zewnętrznie zupełnie nie różni się od innych świeckich. Konsekracja jest moją tajemnicą, jestem całkowicie Jego i nikt tego nie może zobaczyć. Nie mam obrączki, nie mam habitu, ale w sobie mam to coś, co sprawia, że nie wchodzę w relacje, które mogłyby sugerować jakiś związek, że staram się być czytelna dla ludzi, których spotykam. To naprawdę jest bardzo niewiele i nic nadzwyczajnego. Nie wyróżnia nas zajmowanie się jakimś konkretnym dziełem, jedna może pracować gdzieś na szczytach polityki, inna sprzątać szatnie. Wszystkie mamy w sobie radość, że należymy całkowicie do Pana i że to jest możliwe w świecie.
 
Ale skoro chciałaś należeć całkowicie do Jezusa, to dlaczego nie „normalnie”, w zgromadzeniu zakonnym?
– Kończyłam powolutku studia na warszawskiej ATK i na jednym ze spotkań ewangelizacyjnych poznałam siostry ze wspólnoty Nowego Przymierza z USA. Patrzyłam, jakie były fantastyczne, w ślicznych, kolorowych habitach, energiczne, odlotowe. Pomyślałam, że skoro one ewangelizują, ja też chcę ewangelizować, może to jest moje powołanie i powinnam zostać w tym zgromadzeniu? Siostra bardzo się ucieszyła i obiecała przysłać przetłumaczone na Polski materiały. Rzeczywiście dostałam od nich piękny list. Czytam: a tam jest o jakichś ślubach! Śluby? Nie, nie chcę niczego takiego robić! Żadnych ślubów, żadnego posłuszeństwa, to nie dla mnie! Nigdy nie będę siostrą zakonną, to mnie nie-in-te-re-su-je!!!
 
To dość karkołomne, chcieć żyć tylko dla Jezusa, a mówić „nie” ślubom i życiu zakonnemu…
– Było. I ja też nie wiedziałam, co dalej. Do Łodzi przyjechał wtedy o. Jan Góra ze swoją książką Dokąd ty nie chcesz. Wpisał mi do niej dedykację: „Kingo, i tak pójdziesz, dokąd ty nie chcesz”. Wszyscy inni dostali normalne dedykacje, tylko ja taką dziwną, koleżanka strasznie mi jej zazdrościła. „Dokąd ja nie chcę”?
Jakoś w tym samym czasie pojechałam na rekolekcje. Tam po modlitwie o rozeznanie powołania mój spowiednik przeczytał dla mnie zdanie z Ewangelii o tym, że pan Jezus powołał uczniów z łodzi? Łodzi? Przecież ja mieszkam w Łodzi! Uderzyło mnie to mocno, bo ułożyło mi się w prawdę, że będę musiała wyjść z Łodzi tam, dokąd nie chcę, i że Pan Bóg mnie w tym prowadzi.
 
Dokąd, skoro nie do zakonu?
– Też byłam ciekawa. Pojechałam na miesięczne rekolekcje do Krościenka, do Centrum Ruchu Światło-Życie. Wiedziałam, że tam są jakieś panie, które zajmują się Oazą, ale niespecjalnie mi się podobały. Były smutne, ciągle zmęczone… Myślałam sobie, że przecież nie mogę być w takim towarzystwie! Z moją energią nie ma szans, żebym z nimi wytrzymała! O instytutach świeckich już wtedy coś wiedziałam, ale jakoś nie powiązałam tego z paniami z Krościenka. Na dodatek ulotki instytutu, które widziałam, były brzydkie, czarno-białe, nie miały energii i koloru, których potrzebuję do życia! Tego też nie chciałam. Ale modliłam się tam mocno i przyszła taka pewność, że to jest właśnie to miejsce, że chcę służyć Ruchowi jako diakonia stała. „Dokąd ty nie chcesz”… Myślałam, że będę służyć przez dwa lata, a potem wrócę do Łodzi i zewangelizuję ją całą. Wszystkich! Taki miałam plan. Poszłam do odpowiedzialnej za Instytut, a ona mi powiedziała, na czym to polega. I że też są śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. I mnie to nagle pasowało! To jest właśnie ta tajemnica: to, co nie pasowało mi u sióstr zakonnych, tu było do przyjęcia. Tak, będę uboga, czysta i posłuszna! To jest to!
 
Ostatecznie zamieszkałaś z innymi paniami z Instytutu w jednym domu. To nie jest typowe życie w świeckich instytutach życia konsekrowanego.
– Instytuty zwykle nie tylko nie mieszkają razem, ale mają też tak ścisłą tajemnicę, że sąsiadki z jednego bloku mogą nawzajem o sobie nie wiedzieć. My mamy kilka domów, spotykamy się też na rekolekcjach czy dniach skupieniach. Ale żyjąc w świecie, wykonując pracę zawodową, również zachowujemy tajemnicę. Ja teraz, żyjąc sama w Łodzi, również.
 
Po co ta tajemnica?
– Żeby być ewangelicznym zaczynem, o którym nikt nie wie. Takim podrzuconym w różne miejsca świata, żeby działał po cichu. Żeby nikt słuchając mnie, nie pomyślał: „Ona musi tak mówić, bo jest zakonnicą”. Ale trzeba też znać historię instytutów, które wyrastały w czasach komunistycznych, gdy lepiej się było nie przyznawać do bliższych kontaktów z Kościołem. Zgromadzenia zakładane przez bł. Honorata Koźmińskiego powstawały wcześniej, w czasie zaborów, ale ich założenia były podobne: być tam, gdzie są ludzie, w ich środowisku, być szwaczkami wśród szwaczek. To, co mnie odróżnia, to tylko moja osobista relacja z Jezusem. Oddałam Mu życie i wiem, że Bóg moją decyzją działa w świecie tak, jak On tego chce. Ja się nie muszę pokazywać, nie muszę niczego udowadniać, nie muszę być widoczna. Nic z tego nie mam dla siebie. Kiedy idę do kurii, nie jestem obsługiwana poza kolejnością. Zero przywilejów.
 
Habit czasem daje przywileje, ale czasem też chroni. Trudniej się zakochać i wejść w jakąś relację w habicie, wracając codziennie na obiad do klasztoru. A kiedy pracuje się w szkole i wraca do pustego domu, to może być problem…
– Tak. To jest trudne. Jest, bo się zakochuję! Jestem kobietą i w ogóle mi to zakochiwanie nie przeszkadza! I dziękuję za to Panu Bogu, bo to jest fajne – bo znaczy, że jestem normalna, że nie żyję, jak żyję, bo coś mam nie tak z głową. Ale zakochuję się. Mówię: „Ale fajny facet! Nie dla mnie? Nie dla mnie! Mam Ciebie! Ale nie przytulisz mnie… Taki zimny jesteś na tym krzyżu… A ja potrzebuję ciepła! Chcę ciepła, słyszysz?!”. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Jezus taką modlitwę zostawił. Nagle przychodzi ktoś, kto mnie przytuli. Albo dziecko powie: „Oj, jak dobrze, że pani jest na tym świecie!”. To jest niesamowite. Jezus wie, czego potrzebuje moje serce i moje ciało, a ja mówię Mu wprost o tym, co się dziś ze mną dzieje. W końcu jest moim Oblubieńcem, więc powinien wiedzieć o mnie wszystko. I nigdy mnie z tymi potrzebami nie zostawił.
 
Mieszkasz teraz sama, jak większość pań z instytutów. Jak w takich warunkach mówić o posłuszeństwie i ubóstwie? Zarabiasz, masz swoje pieniądze. Ktoś cię z nich rozlicza?
– Wspólnota zawsze czuwa! I to jest wspaniałe, bo zeszłabym na psy bez wspólnoty. Każda z nas ma odpowiedzialną, z którą rozmawia przynajmniej cztery razy w roku, między innymi o decyzjach, które podejmuje. Decyzja należy do mnie. Jeśli potrzebuję samochodu, to go kupię. Jeśli potrzebuję laptopa, też go kupię, nawet się nie będę zastanawiać, czy mogę. Ale będę rozmawiać o tym, czy to naprawdę jest mi potrzebne i jak sobie dam radę finansowo z tym zakupem. Zarabiam, ale i się rozliczam. Czasem boli, jak trzeba się przyznać, że kupiłam jakiś zbyt drogi ciuch, ale posłuszeństwo kosztuje. „Oszalałaś chyba, tyle pieniędzy wydałaś na kosmetyki? – Ja niechcący, naprawdę, była promocja, one się na mnie rzuciły!”. Ale tak serio, to lubię o tym rozmawiać. Bo może ktoś da jakieś światełko: słuchaj, może znajdziesz coś taniej, zobacz. Zawsze zaoszczędzone pieniądze można dać ubogim. To jest fajne.
 
W małżeństwie też nie podejmuje się decyzji samemu, trzeba je uzgodnić z drugą osobą.
– I tu jest tak samo! Dlatego powtarzam, że nie różnię się tak bardzo. Jest tylko ta mała tajemnica, którą się nie dzielę. Że Jezusa, mojego Oblubieńca, nie ma tu fizycznie, ale jest, jestem Mu posłuszna, rozmawiam z Nim, On wie o mnie wszystko i wszystkie decyzje, które podejmuję, są z miłości do Niego. I z miłości do Niego idę do odpowiedzialnej, żeby pokazać jej moje rachunki. A kiedy chcę zmienić pracę, dzwonię i mówię, jaki mam pomysł, i o nim rozmawiamy. Nie dostaję żadnego przydziału, sama muszę mieć pomysł na swoje życie.
 
Na przykład, żeby jechać na Malediwy?
– Super. Ale tam nie ma wspólnoty, więc jak bym przyjeżdżała na rekolekcje? I co bym tam robiła? Czy sprzątanie domków na Malediwach to jest jedyna droga mojego rozwoju? Wiemy, że naszym pierwszym dziełem jest ewangelizacja, więc nie wymyślamy sobie, że będę czyściła zęby krokodylom albo przytulała pandy. To zresztą wychodzi już w formacji: jeśli ktoś ma w życiu pomysł na przytulanie pand, to odpadnie wcześniej, przed ślubami. We wspólnocie nie spotkałam się z głupimi pomysłami na życie: one służą albo wspólnocie, albo osobistemu rozwojowi.
 
Mam wrażenie, że nam się czasem życie układa – a Wy je bardzo świadomie układacie…
– Oj tak. W instytutach jest duży nacisk na branie życia w swoje ręce i na podejmowanie własnych decyzji, na samodzielność. Nie ma ciepłych kluch, które pójdą tam, gdzie się popchnie. Padłaś? Powstań, popraw koronę i zasuwaj, do roboty!
 
Samodzielność samodzielnością, ale jednak macie to wsparcie wspólnoty. To Was różni od dziewic konsekrowanych, które żyją w świecie bez żadnego wsparcia, zupełnie same.
– Myślę, że jest im jeszcze trudniej. Swoją drogą pamiętam, jak kiedyś będąc jeszcze w Krościenku, odebrałam zaproszenie na spotkanie dziewic konsekrowanych. Poszłam do odpowiedzialnej zapytać, czy się wybieramy, i usłyszałam: nie. Zapytałam, dlaczego? Odpowiedziała: bo może nie jesteśmy wszystkie dziewicami? Wtedy sobie uświadomiłam, że przecież to jest możliwe! Tu nie chodzi o oddanie Jezusowi swojego dziewictwa, ale swojego życia, takiego, jakim jest. A każda z nas może mieć zupełnie inną historię życia.
 
To trochę niesamowite, że można Was spotkać za ladą warzywniaka albo w okienku w ZUS-ie i nikt nie wie, że rozmawia z osobą konsekrowaną. Nawet proboszcz nie wie, która „stara panna” w parafii jest konsekrowana! Ale nie spotykasz się z negatywnym odbiorem? Że sama, więc dziwaczka, której nikt nie chciał, egoistyczna singielka z kotem albo lesbijka?
– Najtrudniej było w rodzinie, choć teraz, około pięćdziesiątki, to już nawet im głupio jest pytać. Ale pytali, bo rodzina nie wie o mojej decyzji. Rodzice też nie wiedzą. Wyjechałam do Krościenka do wspólnoty, OK, ale nikt o konsekracji nigdy nie rozmawiał. Zresztą nawet księża nie rozumieją często, na czym to polega, więc trudno oczekiwać, żeby inni rozumieli. Tu, gdzie teraz pracuję, nie wie nikt.
 
Masz swoją tajemnicę, o której nikt nie wie. Ale masz też jakieś zewnętrzne obowiązki, wynikające z konsekracji?
– Codzienna Msza św., adoracja, różaniec i brewiarz. Brewiarz i różaniec najczęściej w tramwaju. Reszta wtedy, gdy jest taka możliwość. Msza w parafii jest o 7 rano, nie pójdę na nią, bo nie zdążę do pracy. Mogłabym wstawać codziennie o 4 rano i jechać na drugi koniec Łodzi na Mszę o 6.00, ale fizycznie nie wytrzymam takiego trybu życia. Potem mam zajęcia w szkole, a jeśli jest na przykład rada pedagogiczna do wieczora, to nie powiem pani dyrektor, że nie zostanę, bo muszę iść na Mszę. Nikt świecki tak nie powie! Jestem świecka, pracuję i to są moje pierwsze obowiązki. Ale na radzie pedagogicznej też mogę sobie odmówić różaniec albo nieszpory. Albo zrobić adorację i podziękować Bogu za to, że tu jestem. To wszystko zależy od serca. Można klęczeć w kościele na adoracji i zmarnować ten czas, robiąc w myślach listę zakupów. Oprócz tego jest jeszcze praktyka rachunku sumienia i regularna spowiedź, dni skupienia we wspólnocie dwa razy w roku, indywidualne dni skupienia i raz w roku rekolekcje wspólnoty. To wszystko.
 
Nie boisz się starości i samotności na starość? Bez dzieci, bez rodziny?
– Nie boję się. Mam wspólnotę. Ale nie chodzi wcale o założenie, że wspólnota się mną zajmie – raczej o myślenie, jak zorganizować swoje życie, żeby wspólnota nie musiała się mną zajmować. O odkładanie pieniędzy, żeby móc iść do jakiegoś domu spokojnej starości. Albo zaplanowanie, że w kilka osób osiądziemy gdzieś razem i będziemy sobie pomagać. Mam wspólnotę – to znaczy, że zawsze możemy pogadać i wymyślić coś razem. Choć są instytuty, którym nic takiego nawet przez myśl nie przejdzie, bo panie lub panowie nie wiedzą nawzajem o swoim istnieniu. Oni rzeczywiście mają przed sobą albo dom opieki, albo samotność do końca. Ale myślę, że to kwestia chrześcijańskiego podejścia: żyj tak, żeby ktoś podał ci tę szklankę wody, gdy będziesz jej potrzebował. Są przecież ludzie starsi i samotni, do których zawsze ktoś przychodzi, którzy nawiązali relacje, są fajnymi ludźmi, z którymi chce się być. I to jest sztuka.
 
 
 
Prawdziwe imię i nazwisko rozmówczyni zostały ukryte ze względu na obowiązującą w instytutach dyskrecję.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki