Macie szóstkę dzieci. Troje najstarszych już studiuje. Dlaczego troje najmłodszych postanowiliście uczyć w domu?
– Zdałam sobie sprawę, że rzadko widuję własne dzieci. Wracaliśmy do domu około 16.00. Zanim ogarnęliśmy obiad, odrabianie lekcji i kolację, nadchodziła pora snu. Tyle było z relacji rodzinnych. Frustrowało mnie, że spędzam czas z obcymi dziećmi, ucząc je, a nie ze swoimi. Oprócz tego obserwowaliśmy znajomych, którzy od wielu lat mają dzieci w edukacji domowej. Widząc, jak są szczęśliwe, pełne pasji i energii życiowej, pomyślałam, że może my też spróbujemy. Inną kwestią, która nas do tego skłoniła, była sprawa więzi rodzic–dziecko. Warto bardzo mocno inwestować w więzi rodzinne. Jeśli zaniedbuje się strefę rodzinną, to autorytetami stają się rówieśnicy, którzy nimi być nie mogą. Nie mogą być także wsparciem, bo nie dadzą tyle miłości, zainteresowania, cierpliwości i wszystkiego tego, czego młody człowiek potrzebuje. Poza tym w domu dziecko nabiera poczucia własnej wartości i kiedy wyjdzie do świata i spotka się z trudnymi sytuacjami, nierzadko związanymi z agresją, to one go nie złamią. Bardzo zależy nam także, aby przekazać dzieciom nasz system wartości. Najstarszy syn usłyszał w szkole od nauczyciela między innymi, że Biblia to zbiór mitów. Nie byliśmy dla niego na tyle silnym autorytetem w kwestiach wiary, aby zaszczepić w nim inny obraz rzeczywistości. Niestety, dziś jest daleko od Pana Boga.
Co ważne, mieliśmy możliwości, żebym mogła prawie całkowicie zrezygnować z pracy, zostawiłam sobie tylko jeden dzień w tygodniu.
Minął pierwszy rok edukacji domowej w Waszej rodzinie. Felek zdał do szóstej klasy, Maja do czwartej, a Tola do drugiej. Nauczyciele klas I–III i ci uczący poszczególnych przedmiotów kończą pięć lat studiów, Ty jesteś po Akademii Sztuk Pięknych. Nie bałaś się, że nie masz wystarczających kompetencji, aby uczyć dzieci na trzech poziomach edukacji?
– Na początku miałam duże obawy, czy przekażę dzieciom, co trzeba, czy wypełnię program nauczania. Przejrzałam wszystkie podręczniki, zobaczyłam, co w nich jest, i stwierdziłam, że nie są to trudne tematy. Wiedziałam, że dam radę. Jeśli z matematyki nie wszystko pojmuję w lot, to jest mój mąż Piotr, który ma matmę w jednym paluszku. Początkowo na przykład stresowałam się, że przekażę Toli złe nawyki kreślenia liter, bo jest ich tyle, że można się pogubić. Miałam moment przerażenia, ale później powiedziałam sobie: stop. Moi starsi synowie chodzili na lekcje z kaligrafii, a gryzmolą jak kura pazurem.
W miarę upływu czasu bardzo wyluzowałam, bo poznałam różne podejścia do nauki. Obawiałam się też, że nie jestem pasjonatem historii, polskiego i nie przekażę dzieciom tego tak, aby je zainteresować. Okazuje się jednak, że dziecko ma w sobie wrodzoną ciekawość świata i jak się jej nie zabije systemem szkolnym, to ona działa w naturalny sposób. Rodzic naprawdę nie musi prowadzić zajęć w jakiś superciekawy sposób, kombinować, wystarczy, że da dziecku przestrzeń do odkrywania świata i będzie mu towarzyszyć.
Skąd wiedziałaś, jak rozłożyć materiał, aby zdążyć do egzaminów, które każde dziecko w edukacji domowej musi zdawać na zakończenie semestru?
– Na początku usiłowałam stworzyć jakiś plan lekcji. Cały materiał podzieliłam na tygodnie, wiedziałam, że mamy ileś stron w książce do przerobienia. Głównie Felek był tu wyzwaniem, bo w piątej klasie są już konkretne oceny, dużo materiału, dużo książek. Dowiedziałam się od osób doświadczonych w edukacji domowej, że dobrze jest podzielić sobie przedmioty tak, aby część zdać w pierwszym półroczu, a cześć zostawić na koniec. Języków polskiego i angielskiego uczyliśmy się cały rok, a geografii, biologii i informatyki tylko przez pierwsze półrocze. Część matematyki i historii także Felek zdawał po pierwszym półroczu, a część zostawiliśmy na drugi semestr. Łatwiej jest nie rozdrabniać się na wszystkie przedmioty, tylko skupić się na pojedynczych, żeby ostatecznie ogarnąć całość.
W życiu dziecka kształconego w edukacji systemowej rodzic jest rodzicem, a nauczyciel jest nauczycielem. Nauczanie domowe sprawia, że rodzic jest rodzicem, nauczycielem i wychowawcą. Nie zaburzyło to relacji w Waszej rodzinie?
– Rodzic w życiu każdego dziecka jest pierwszym nauczycielem, bo kto pierwszy pokazał księżyc i powiedział: to jest księżyc, kto uczył dziecko jeździć na rowerze albo chodzenia? Konsultowałam pomysł edukacji domowej z psychologiem ze szkoły, w której pracuję, i usłyszałam, że nie jest to dobre rozwiązanie, bo mieszają się role społeczne. Zastanawialiśmy się z mężem, co może być niedobrego w tym, że robimy wiele rzeczy razem, że wspólnie coś poznajemy. Nie mówię dzieciom cały czas: ucz się, ucz się. Bardziej odbywa się to na zasadzie: chodź, odkryjmy coś razem. Poza tym dążymy do tego, żeby dziecko uczyło się samo, rodzic ma je tylko wspierać. Im więcej lat edukacji domowej, tym bardziej dzieje się to w naturalny sposób. U nas dodatkowym argumentem było to, że dzieci prawie nie widywały się z tatą. Rano spędzali ze sobą pół godziny w samochodzie, a gdy Piotr wracał z pracy około 19.00, dzieci już szykowały się do snu. Zostawiłam sobie jeden dzień w pracy i w tym czasie jest z nimi tata. Piotr niekoniecznie uczy ich w standardowy sposób: budowali razem taras przed domem, sprzątają, gotują. Edukacja domowa to też nauka życia, codziennych obowiązków, na które dziecko w systemie szkolnym, po całym dniu zajęć najzwyczajniej nie ma siły.
W szkole za źle napisany sprawdzian jest jedynka, za złe zachowanie uwaga. Czy da się w warunkach domowych nauczyć dziecko konsekwencji działań i ponoszenia odpowiedzialności?
– Jasne, odbywa się to w naturalny sposób. Kwestia umawiania się z dzieckiem: dzisiaj zrobisz to i to, bo musimy wyrobić się z materiałem. Felek to akceptował i rozumiał dlaczego tak jest. Kiedy nie zdążył, pytałam: dlaczego? Co ci przeszkodziło? Za długo się bawiłeś klockami? Ok – mówiłam – robisz to po obiedzie, nie idziesz na trening, na spotkanie z kolegą albo robisz to w sobotę, która miała być wolna.
Konsekwencja jest taka sama, tylko nie w postaci oceny, ale tego, że dziecko musi to zrobić – może w czasie, który był przeznaczony na coś innego – i o tym wie.
Wychodzisz w piątki na parę godzin do pracy, a poza tym przez cały tydzień 24 godziny na dobę jesteś z dziećmi: wspierasz je w nauce, bawisz się z nimi, sprzątasz, pierzesz, gotujesz. Zostawiając je w domu, automatycznie ograniczyłaś swoją przestrzeń.
– Bardzo spełniam się w tym, że mogę coś z moimi dzieciakami tworzyć, wymyślać. Zawsze marzyłam o dużej ekipie, paczce, żeby coś razem robić, a teraz mogę działać z własnymi dzieciakami, ale i nie tylko. Nie dość, że spełniają się moje potrzeby bycia i działania w grupie, to wypełniają się także te nauczycielskie i matczyne.
Skrzyknęliśmy się też z grupą rodziców z edukacji domowej i raz w tygodniu spotykamy się na cały dzień. W tym czasie realizujemy z naszymi dziećmi różne projekty – na przykład w pierwszym semestrze podróżniczy. Każdy wybrał państwo, które chciał poznać i zaprezentować innym. Zdecydowaliśmy się na Francję i poznawaliśmy wszystko, co jest z nią związane: muzykę, kuchnię, modę, zabytki. Przez drugie półrocze ja prowadziłam zajęcia dla wszystkich dzieci: ze sztuką przez wieki. Mówiliśmy o historii, ale poprzez warsztaty plastyczne. Zrobiliśmy przekrój od prehistorii do średniowiecza. Zaprosiliśmy znajomego, który pisze ikony, robiliśmy mumie, hieroglify, maski faraona z papier mâché, rzeźbiliśmy postacie greckie, mówiliśmy o proporcjach ciała. Zrobiliśmy też grę o Polsce i kilka innych ciekawych rzeczy, na które nie byłoby czasu ani przestrzeni w standardowym systemie edukacji.
Przez cały rok nigdy nie poczułaś się wypalona, sfrustrowana?
– Oczywiście, że czułam. Prawdą jest, że Felek nie chciał odchodzić ze szkoły. Dziewczyny były chętne, on oporny. W szkole miał kumpli, dobrze się czuł, dobrze się uczył. Nie było żadnego powodu, z jego punktu widzenia, żeby przestał chodzić do szkoły. Największe trudności miał z motywacją do nauki w tej formie, bo trochę chciał mi udowodnić, że edukacja domowa nie jest dla niego. Pamiętam, jak próbowałam wyjaśnić mu rozbiór zdania, dochodziłam wtedy do kresu cierpliwości. On miał taką metodę uczenia się polskiego, że leżał pod stołem, kopał piłkę, a ja biegałam wokół niego i na klockach Lego robiłam rozbiory logiczne zdania: co jest podmiotem, co orzeczeniem, co jest grupą orzeczenia, a co podmiotu. Felek cały czas odpływał. Zapytałam go, czy naprawdę chce się tego uczyć, bo ja się bardziej starać nie mogę. On cały czas narzekał, że w szkole było lepiej, bo teraz musi uczyć się sam, a w szkole nauczyciel przekazywał mu wiedzę. Zdenerwowałam się i zapytałam: a co ja teraz robię? Uważam, że takimi metodami żadna pani w szkole by go nie uczyła, nikt nie wchodziłby z nim pod stół. Jego zła wola była irytująca. Myślę, że jeśli nie ma zgody dziecka na ten system, rodzic się może wykończyć.
Wrócił do szkoły?
– Wrócił. Może właśnie dla niego edukacja domowa nie była trafiona. Słyszałam od osób, które mają duże doświadczenie w tym temacie, że zdarzają się różne sytuacje powrotów do szkoły. Podobno w jakiejś rodzinie były bliźniaki, które uczyły się w domu. Jeden z nich powiedział, ze nie da dłużej rady i wraca do szkoły, a drugi, że definitywnie zostaje w domu. Myślę, że w przypadku Felka do rezygnacji z edukacji domowej przyczyniła się też kontuzja, której się nabawił. Jest zapalonym piłkarzem, a na cały rok musiał zrezygnować z treningów, na których oprócz samej gry, którą kocha najbardziej, mógłby też nasycić się kontaktem z kolegami.
Zapytaliśmy dziewczynki, czy też chcą iść do szkoły. Zdecydowanie chciały zostać w domu. Na początku zależało mi na podtrzymywaniu kontaktu z ich byłą szkołą. Miałam tam zarezerwowane miejsca dla całej trójki, gdyby okazało się, że „domowy” to nie jest sposób nauki dla nich. Gdy robiliśmy ten projekt o Europie, okazało się, że w szkole przygotowują coś podobnego – i dołączyliśmy do nich. Kiedy zobaczyłam, jak Maja jest tam witana przez koleżanki, pomyślałam, że na pewno będzie chciała wrócić. Z lekką nutą niepokoju zapytałam, czy chce znowu chodzić do szkoły. Odpowiedziała w pełni przekonana, że nie, bo w domu jest jej bardzo dobrze. Dla mnie to było potwierdzenie, że jest naprawdę szczęśliwa. Felek jednak był bardziej wrośnięty w system.
Dziecko przebywając nieustannie w domu z rodzicami, wzrasta w jednorodnym środowisku: ten sam system wartości, ten sam status majątkowy, poglądy, wizja świata. Nie boisz się, że Twoim dzieciom zabraknie w dorosłym życiu szerszego spojrzenia na rzeczywistość?
– Zdecydowanie nie. Dzieci mają kontakt z rówieśnikami: chodzą na zuchy, na basen, gimnastykę, angielski. Spotykają się z innymi dziećmi w różnych sytuacjach. Całą rodziną jeździmy na rekolekcje, poznajemy wiele osób z przeróżnymi historiami życiowymi. Odwiedzamy znajomych i widzimy, kto w jakich warunkach żyje. Nie jesteśmy na bezludnej wyspie, cały czas mamy kontakt z innymi. Czasem w ogrodzie pomaga nam pan, który jest niepełnosprawny intelektualnie. Nasze dzieci widzą, że można funkcjonować inaczej, a ludzie różnią się między sobą.
Weronika Goszczyńska
Artysta plastyk, mama sześciorga dzieci, edukatorka domowa.