Już w zerówce trudno było mu nawiązać kontakt z rówieśnikami. Sama nauka, wtedy jeszcze przecież przez zabawę, sprawiała mu trudności. Szczególnie liczenie. W podstawówce było jeszcze gorzej. Krzyś Borys na rodzinnym blogu wspomina jak bardzo stresował się każdym dniem. – Klasa była źle dobraną grupą. Składała się z tzw. orłów i tych bardzo słabych, pochodzących głównie z rodzin patologicznych lub rozwiedzionych. Nie pasowałem do żadnej z tych grup. Byłem pośrodku – wspomina.
Keyboard
Nie miał przyjaciół, nie był też faworytem nauczycieli. Rodzice widząc, co się dzieje, przepisali syna do innej szkoły. W relacjach było o niebo lepiej, w nauce nie. W poradni psychologicznej stwierdzono dyskalkulię, dysleksję i dysgrafię. „Szkoła mnie dołowała, zabijała moje marzenia” – napisze kilka lat później Krzyś. – Krzysiu kompletnie nie radził sobie z matematyką. Z czytania i pisania się podciągnął. Jego jednak bardzo interesowała muzyka. Chodząc do kościoła, potrafił zapamiętywać całe frazy pieśni, potem je śpiewać. Gdy kupiliśmy mu prosty keyboard, zaczął je na nim wygrywać – tak wspomina dziś tamten czas jego tata, pan Zbyszek. Talent muzyczny Krzyś odziedziczył po mamie i dziadku. Pan Zbyszek wspomina, że w drugiej szkole nauczyciele i dyrektor byli bardzo przyjaźnie nastawieni. – Chcieli pomóc, ale system szkolny zbudowany na wzór wojska wymusza, by zdawać przedmioty na podobnym poziomie. Przez to brakuje czasu i sił, by rozwijać się w dziedzinie, w której jest się uzdolnionym, bo dziecko poświęca zbyt wiele czasu na przedmiot, z którym radzi sobie gorzej – tłumaczy Borys senior. Pan Zbyszek gorzko konstatuje, że mimo zapewnień, system szkolny wcale nie promuje talentów.
Londyn
Pani Danka i pan Zbyszek to artystyczne dusze. Ona to absolwentka akademii muzycznej, on – wzięty plastyk. Dziś oboje w nowatorski sposób uczą języka angielskiego. W nauce wykorzystują ruch i dźwięk. Krzyś z pewnością wrażliwość odziedziczył po rodzicach. Oboje zaczęli szukać rozwiązania. Tak natknęli się na edukację domową. – To było ponad dziesięć lat temu, a w Polsce interesowało się tym zagadnieniem ledwie parę osób – wspomina pan Zbyszek. Wraz z żoną zaczęli o tej formie nauki dużo czytać. Gros informacji było w internecie w języku angielskim. – Ponieważ lata temu zrobiliśmy kursy językowe i zawodowo oboje uczymy angielskiego, dostęp do forów obcojęzycznych był ułatwiony – tłumaczy. Otrzaskani z teorią postanowili desperacko poszukać kogoś z kim mogliby porozmawiać o samej metodzie, kogo mogliby popodglądać, jak edukację domową wciela w życie. – Tak nawiązaliśmy kontakt z kobietą, która prowadziła w Londynie klub edukacji domowej – mówi. Wsiedli w samolot i wylecieli do Londynu. – Ta pani poświęciła nam cały dzień, mogliśmy pytać o wszystko, widzieliśmy, jak funkcjonują w edukacji domowej dzieci – wspomina Borys. To, czego doświadczyli, było bodźcem, by spróbować. I spróbowali…
Plik kserówek
Danka i Zbyszek Borys byli pionierami edukacji domowej w Małopolsce. W Polsce jednak kilkanaście lat wcześniej prawdziwą batalię o możliwość nauki swoich dzieci w domu stoczyli w 1994 r. Izabela i Marek Budajczakowie [wywiad z prof. M. Budajczakiem na s. 18 – red.] z wielkopolskiego Ponieca. Odsądzani od czci i wiary rozpoczęli trwającą 13 lat batalię o możliwość nauczania w domu. – Wiele lat spędzili na rozprawach w sądach, walcząc o zmianę zapisu ustawy, która wykonywanie obowiązku szkolnego wiązała tylko ze szkołą. W pewnym momencie zezwoliła na wykonywanie obowiązku szkolnego poza szkołą – tłumaczy Borys. Ten zapis otworzył też furtkę dla państwa Borysów i ich Krzysia. Otworzył, ale nie na oścież. – Jeszcze wtedy edukację domową można było realizować tylko w szkołach państwowych. Musieliśmy więc zgłosić Krzysia do szkoły rejonowej – tłumaczy, dodając, że nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie. Każde dziecko uczące się z rodzicami w domu ma obowiązek raz lub dwa razy w roku przyjechać do szkoły i zaliczyć każdy przedmiot. Szkopuł w tym, że rejonowa podstawówka, do której chodził Krzyś, w żaden sposób nie była przystosowana do takich egzaminów. – Krzyś dostał gruby plik pokserowanych testów i kilka godzin na ich rozwiązanie. Gdy to zobaczył, mocno się zestresował, a przecież nie o to w tym wszystkim chodziło – pan Zbyszek kręci dziś głową na samo wspomnienie tamtego egzaminu.
Daleko, ale blisko
Początkowo Krzyś w domu miał szkołę bis. Wstawał rano, jadł śniadanie i przerabiał z rodzicami kolejne strony w podręczniku. – Szybko okazało się, że to się nie sprawdza. Odpuściliśmy, idąc za jego muzycznymi zainteresowaniami. Postawiliśmy też na relacje, na jego rozwój emocjonalny, wewnętrzny – mówi. Wspólnie rysowali, poznawali przyrodę w ogrodzie botanicznym, a podczas wakacji nowe urokliwe miejsca. No dobrze, a matematyka, a inne egzaminy? – W międzyczasie zmieniła się ustawa, która do edukacji domowej zaczęła dopuszczać szkoły niepubliczne. To był milowy krok, bo one stały się sojusznikiem rodziców i dzieci w edukacji domowej – wyjaśnia mi pan Zbyszek. Nie było już suchych testów zdawanych ze wszystkich przedmiotów w ciągu jednego dnia i nauczycieli, którzy zamiast sprawdzić wiedzę, pytają tak, by pokazać, że dziecko nie przyswoiło materiału. – Krzysia zapisaliśmy do szkoły w Koszarowej Bystrej w Beskidzie Żywieckim, 80 km od naszego miejsca zamieszkania. Było warto, bo egzaminy były tam rozbite na kilka dni, prócz testów była też spokojna rozmowa z dobrze usposobionym nauczycielem, który zresztą w ciągu roku sam kontaktował się, pytając, czy czegoś nie trzeba, czy może pomóc w rozwoju zainteresowań Krzysia – mówi. Nic dziwnego, że ich dwa lata młodszy od Krzysia Staś także zamiast do szkoły zaczął uczyć się w domu. – Z nim z kolei jeździliśmy zdawać egzaminy do szkoły Salomon, najpierw do Warszawy, potem do Drohiczyna – tłumaczy ojciec.
Więcej niż kilka słów
Staś jest w trzeciej klasie liceum. W tym roku będzie zdawał maturę. Nie chodzi jednak do szkoły, bo przygotowuje się do egzaminów w domu. Choć interesuje się różnymi rzeczami, w jego życiu, jak u brata, ważną rolę odgrywa muzyka. Nie gra jednak na organach, bo pociąga go organizacja festiwali. W przeciwieństwie do starszego, 20-letniego już dziś brata z matematyką radzi sobie świetnie. Po nauce w domu w zakresie szkoły podstawowej wrócił do szkoły publicznej na poziomie gimnazjum. – Potem rok był jeszcze w liceum, ale mimo że obie szkoły naprawdę nie były złe, postanowił, że nie będzie marnować czasu na sprawy organizacyjne i znów będzie się uczył w domu. To było dwa lata temu – mówi Borys. Z kolei Krzyś po latach nauki w domu wrócił do szkoły. Muzycznej. Ponieważ na pewnym etapie rozwoju ujawniły się u niego kłopoty ze wzrokiem, zaczął chodzić do szkoły Suzuki, gdzie utworów muzyk uczy się nie z zapisu nutowego, a ze słuchu. – Od dwóch lat jest organistą, realizując swoją pasję. Wstąpił też do seminarium w Sandomierzu – mówi. Danuta i Zbyszek propagują edukację domową wśród innych. Dwa lata temu pan Zbyszek założył krakowski klub edukacji domowej, w którym raz w miesiącu rodzice uczący dzieci w domu mogą wymienić się umiejętnościami, doświadczeniami, mogą też zwyczajnie nawiązać ze sobą relacje. Są też obozy w górach, na których wszystkie te działania przybierają na intensywności. Relacje według Borysów obok możliwości rozwijania talentu, zbudowania poczucia własnej wartości, poukładania emocji, ale i nauki odpowiedzialności są najważniejszym atutem edukacji domowej. – Nie byłoby to możliwe w zwykłym systemie szkolnym, gdzie rodzice wracają zmęczeni z pracy, a dzieci ze szkoły i cała ich relacja ogranicza się do kilku zdawkowych słówek przy kolacji – przyznają.
Julka „wymusza” zmiany
Julka ma 16 lat i choć ma o siedem lat starszego brata Tomka – studenta medycyny i sześć lat starszą siostrę Anię – studiującą historię sztuki, to właśnie ona jest w rodzinie Muszyńskich prekursorem edukacji w domu. Wszystko przez chorobę. – Kiedy Julka poszła do pierwszej klasy dużo chorowała. Groziła jej astma, bo miała skłonności do obturacyjnego zapalenia płuc. Przez niską frekwencję w szkole musiała zdawać egzaminy. A że nauczanie indywidualne stawało się uciążliwe, pomyślałam, że może warto by spróbować z edukacją domową – tłumaczy mama Julki, pani Katarzyna Lepszy-Muszyńska. To wiązało się z całkowitym przebudowaniem życia pani Kasi, wziętej anestezjolożki. – Jako młoda lekarka bardzo dużo pracowałam. Wtedy duży ciężar przy wychowaniu Ani i Tomka spoczywał na mojej mamie. Gdy urodziła się Julka, zaczęłam stopniowo ograniczać swój pracoholizm. A gdy była większa i tak coraz więcej czasu traciłam na jej dowożenie, odbieranie, odrabianie z nią po szkole lekcji. Ograniczyłam więc etat i zaczęłam ją uczyć w domu – tłumaczy.
Furtka
Pani Kasia uważa, że każdy z zaangażowanych rodziców edukację domową ma we krwi. – Gdy Ania i Tomek byli młodsi, jak wielu rodziców siadałam z nimi do lekcji. W ten sposób dobrze poznałam program szkolny. Do etapu gimnazjum naprawdę nie ma zbyt wiele tego materiału. A dla kogoś, kto skończył studia, a nawet ma choćby maturę, wzięcie do ręki podręczników i nauczenie z nich swojego dziecka nie stanowi problemu. Tu decydujące są dobre chęci – przekonuje. Prócz Julki w edukacji domowej są od samego początku 13-letni już Lenek i 9-letnia Kornelka. Szkielet nauki jest ten sam: pani Kasia pozwala się dzieciom wyspać, potem się ubierają, zjedzą śniadanie i zabierają się za podręczniki. – Julka uczy się sama i woła mnie tylko wtedy, gdy czegoś nie rozumie, lub bym ją przepytała, młodsze dzieci trzeba jednak pilnować i mobilizować – uśmiecha się. Zatem szkoła bis? – Pracę z podręcznikami wybrałam świadomie, by zostawić im furtkę do powrotu do systemowej szkoły – odpowiada. Z tej furtki skorzystała na razie Julka. Dwukrotnie. Za pierwszym razem, gdy na trzy lata wróciła w czwartej klasie szkoły podstawowej, za drugim, teraz, gdy po dwóch latach „domowego gimnazjum” zaczęła naukę w liceum. Powody tych powrotów były jednak zgoła inne. – Do szkoły podstawowej Julka wróciła ze względu na to, że bałyśmy się stresu związanego z całorocznymi egzaminami. To był bowiem czas, gdy można je było zdawać tylko w nieprzystosowanych do edukacji domowej państwowych szkołach rejonowych. Powrót od liceum to już świadomy wybór córki, która dostała się do I Liceum im. Bartłomieja Nowodworskiego, gdzie w chórze chce realizować swoje talenty muzyczne – wyjaśnia pani Lepszy-Muszyńska.
Elastycznie
Skojarzenie systemu, który wprowadziła w edukacji domowej swoich dzieci pani Kasia ze szkołą bis jest jednak tylko częściowo trafne. Po pierwsze, w domu Muszyńskich nie ma sztywnych godzin nauki. – Gdy któreś z nich ma gorszy dzień, zrobimy mniej, by nadrobić materiał kiedy jest wena. Poza tym, gdy rano świeci piękne słońce, to dzieci idą pojeździć na rowerach, szkoda by nie korzystały z tak pięknej pogody – tłumaczy. W tym samym czasie rówieśnicy Leonarda czy Kornelki siedzą w ławkach, próbując skoncentrować się na tym, co próbuje im przekazać nauczyciel. Wiedzę z podręczników pani Kasia stara się urozmaicić. – Chodzimy na koncerty, wystawy, do parku, niesamowite możliwości daje też internet – tłumaczy. Na ostatnich wakacjach we Włoszech najmłodsze dzieci poznawały starożytne zabytki kilku miast. – To są bezcenne doświadczenia, których nie zastąpi żadna książka – przekonuje. A egzaminy? – Rok szkolny w domu zaczynamy z kilkudniowym poślizgiem, a i tak zwykle materiał mamy przerobiony w całości już w marcu – śmieje się. Jak to możliwe? – Uświadomiłam sobie, że kiedy my realizujemy program w domu, dzieci w szkole tracą czas – zaskakuje. Gdy pytam na co, pani Kasia mówi o sprawdzaniu obecności, o uciszaniu klasy, o skupianiu się nauczycieli na słabszych uczniach. Pani Kasia dba nie tylko o wrażliwość i rozwój intelektualny swoich dzieci. Nie zapomina też o ich tężyźnie fizycznej. – Dużo jeżdżą na rowerach, chodzą raz w tygodniu na basen, a młodsi jeszcze jeżdżą na koniach – wylicza. – Gdy Julka wróciła do szkoły, była jedną z najzdrowszych uczennic w klasie – śmieje się.
Nie dla harpagana
Zbyszek Borys porównał szkołę systemową do wojska. – Ma rację, bo obecny system edukacji pochodzi z Prus, a w zamierzeniu Bismarcka miał on wyhodować idealnego urzędnika lub wojskowego – tłumaczy pani Kasia. – Jako rodzice musimy sobie odpowiedzieć, czy chcemy wychować harpagana, albo korporacyjnego urzędnika, czy ważniejsze jest dla nas wykształcenie wrażliwego i subtelnego człowieka – pyta. Ona postawiła na to drugie. Nie stroniąc od nauki odpowiedzialności, mocno wsłuchuje się w potrzeby swoich dzieci. – Kornelia zapragnęła iść na balet, to zapisałam ją na tańce. Leonard lubi majsterkować i budować, więc tworzy w domu przeróżne pudełka i kasetki. Julka wróciła do szkoły tylko dlatego, by realizować się w chórze i koncertować z nim po całym świecie – mówi. Pani Kasia zwraca też uwagę na rozwój emocjonalny dzieci. – Harmonijny rozwój osobowości zapewniają rodzice, to oni dają dziecku komfort i bezpieczeństwo. Budują też poczucie wartości. Tak przygotowane dziecko może potem wrócić do szkoły, bo zna swoją wartość. Ono w przyszłości zbuduje dobre relacje z innymi – tłumaczy. Podobnie do niej myślą już w naszym kraju zaangażowani rodzice blisko 10 tys. dzieci...