1 sierpnia deklarację o zawieszeniu broni podpisali liderzy FRELIMO oraz RENAMO, dwóch ugrupowań, które już od kilku dekad walczą o rząd dusz mieszkańców Mozambiku. Porozumienie podpisano niejako pod egidą papieża, już od niemalże roku zaangażowanego w proces pojednania. Sama wizyta apostolska planowana była tak, aby poprzedził ją ów pokojowy akt. Można też powiedzieć, że będzie jego swoistym przypieczętowaniem. Czy to wszystko zapewni jednak trwały pokój w Mozambiku? Co do tego pewności, niestety, nie ma.
Lustrzani adwersarze
FRELIMO to partia, która od 1975 r., a więc od momentu wybicia się kraju na niepodległość ze statusu portugalskiej kolonii, rządzi Mozambikiem. Z kolei RENAMO to największa partia opozycyjna i niezmienny przeciwnik FRELIMO. Tak to wygląda z europejskiej perspektywy, jednak rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana.
Przede wszystkim FRELIMO jest tą siłą, która doprowadziła – za pomocą wojny partyzanckiej – do wyzwolenia Mozambiku spod portugalskiego panowania. Dlatego przez większą część swojej historii powielała główne cechy wszystkich, a przynajmniej większości ruchów afrykańskich o antykolonialnym zabarwieniu, z ich radykalizmem oraz apologią swojskości, przeciwstawianej wrogim wartościom białego Zachodu. Także z socjalizmem, oczywiście w specyficznym, afrykańskim wydaniu. Swego czasu socjalistyczna doktryna doprowadziła FRELIMO do ścisłego sojuszu ze Związkiem Sowieckim, który udzielał krajowi nie tylko pomocy gospodarczej i technologicznej, ale też hojnie obdarzał go „doradcami”, czyli de facto kadrą wojskową, mającą kontrolować mozambicką armię. Te czasy już się oczywiście skończyły, pozostały jednak sympatie. Do dzisiaj spora część mozambickiej inteligencji, „frelimowskiej” z genezy, pamięta czasy studiów na którejś z wyższych uczelni moskiewskich.
Jako lustrzany adwersarz „postępowego” FRELIMO, ruch RENAMO zyskał opinię partii „reakcyjnej”. Od samego początku sprzeciwiał się wszystkiemu, co przeciwnikowi było najdroższe: niepodległości i osłabianiu związków z Portugalią, jego socjalistycznym sympatiom oraz dominacji jednych narodowości (tych popierających FRELIMO) nad drugimi. Ostatnia z wymienionych płaszczyzn konfrontacji okazała się najbardziej inspirująca do wzajemnej walki, jak również nieustannie generująca coraz to nowe konflikty. O ile bowiem kwestia dekolonizacji nie rozpala już w Mozambiku specjalnych emocji (to dawno przebrzmiałe sprawy), podobnie zresztą jak socjalizm (pod względem ideowym obie partie zdążyły się do siebie upodobnić), różnice narodowościowo-plemienne są tu nadal bardzo żywe. I to się chyba w najbliższym czasie nie zmieni.
Portugalski to podstawa
Rzecz w tym, że ludność Mozambiku, choć w większości wywodzi się z rozległej grupy językowej Bantu, reprezentuje aż dziewięć dużych grup etnicznych, różniących się od siebie mową i obyczajami. Jakby tego było mało, wewnątrz tychże grup są także wspólnoty wykazujące spore odrębności. Na skutek tego Mozambik jest mozaiką kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu narodowości lub związków plemiennych, z których wszelako żaden nie dysponuje odpowiednią liczebnością, aby trwale zdominować i z czasem zasymilować pozostałe. Jedyną mową, zrozumiałą na terenie całego państwa, jest język byłych kolonizatorów – portugalski.
Ten paradoks jest trwałym wyznacznikiem historii oraz współczesności niepodległego Mozambiku. Rodowitych Portugalczyków jest tutaj jak na lekarstwo. Większość wyjechała do starej ojczyzny bezpośrednio po 1975 r. Nieco więcej jest mieszańców, Mulatów, których językiem ojczystym również pozostaje portugalski. Najwięcej jednak jest takich, dla których ów portugalski jest drugim językiem, pierwszym zaś makua, karanga, szangane czy jakiś inny z wielu rdzennych języków. Natomiast sam portugalski (z miejscowymi naleciałościami) jest tutaj językiem centralnych urzędów, mediów i szkół wyższych. Nic dziwnego zatem, że po 44 latach niepodległości po portugalsku mówi większy odsetek obywateli niż w momencie zrzucenia kolonialnego jarzma. Nawet proces dekolonizacji odbywał się tu w języku dawnych kolonizatorów. Powstała dziwna sytuacja, którą Mia Couto – jedyny rozpoznawalny dziś na świecie pisarz mozambicki, zresztą z pochodzenia biały Portugalczyk – określił następująco: „wszyscy chętnie przyjdą na bal, ale orkiestrę pożycza się na innej zabawie”.
Rządy FRELIMO, z ich socjalistycznym upodobaniem do centralizacji wszystkiego, co się da, również uczyniły wiele dla upowszechnienia tego języka. Dlatego sprzeciwiające się centralistycznym tendencjom RENAMO w poszukiwaniu sojusznika niejednokrotnie zwracało się ku biedniejszym warstwom społecznym oraz ludziom nieznającym portugalskiego. Jednak również elity tej partii z konieczności posługują się ogólnie zrozumiałym językiem. Dziś nawet w najdzikszej dżungli szeregowi dowódcy partyzanckiej rebelii, lepiej czy gorzej, ale po portugalsku dukają.
To nie pierwsze porozumienie
Kluczowym sygnałem kierunku, w jakim pójdzie Mozambik, okażą się zapewne zapowiedziane na 15 października wybory do parlamentu oraz wybory prezydenta. Wybór na głowę państwa lidera FRELIMO, Filipe Nyusi, może nie zadowolić ambicji przeciwników. Z kolei wybrany na prezydenta przywódca RENAMO, Ossufo Momade, może okazać się szokiem dla establishmentu ze stołecznego Maputo.
Rządowa propaganda, nazywając papieża Franciszka twarzą świeżo zawartego porozumienia, niezależnie od własnych dobrych chęci zaklina rzeczywistość jego autorytetem. Akt z 1 sierpnia nie jest bowiem pierwszym porozumieniem, zawartym pomiędzy wielkimi antagonistami mozambickiej sceny. I nie jest nawet drugim. Podobnych zdążono tutaj podpisać kilka, a wszystkie z czasem kończyły się ponownym wybuchem zbrojnego konfliktu. Wszystkie też zawierane były z mniejszym lub większym udziałem miejscowego Kościoła (mozambicki katolicyzm to też spuścizna kilku wieków portugalskich rządów). Międzynarodowy autorytet Franciszka jest oczywiście większy od autorytetu episkopatu Mozambiku, w sytuacji realnych różnic interesów może jednak nie wystarczyć. Co wtedy? Wyższego rangą katolika, jako potencjalnego rozjemcy, mieszkańcy Mozambiku już nie znajdą.