Idąc wzdłuż Neuhauser Strasse trzeba dobrze nastawić ucho, aby usłyszeć język niemiecki. W szumie, jaki wydaje z siebie wielobarwny tłum, ciągnący w obie strony tego centralnego deptaku monachijskiej starówki, znacznie łatwiej wyłowić słowa tureckie, arabskie czy rosyjskie. I oczywiście wiele innych, których pochodzenie mógłby zapewne określić jakiś lingwista. „Taka ras masa, że nie brak nawet i Papuasa” – napisał kiedyś Makuszyński. Papuasa co prawda nie widziałem, ale reszta zgadza się z powyższym opisem.
Tu mniejszość stała się większością
Jednak nawet ci, co mówią po niemiecku, niekoniecznie są rodowitymi Niemcami. Wyraźnie na to wskazują ich kruczoczarne włosy i śniada cera. Ci nowi mieszczanie, przeważnie dysponujący już paszportem Bundesrepubliki, to w sporej części potomkowie mieszanych małżeństw pierwszych pokoleń gastarbeiterów, dzieci Kurda i Arabki lub Araba i mieszkańca Czarnej Afryki. Choć ich korzenie rosną daleko, oni sami uważają się za Niemców. I rzeczywiście nimi są. I nikt tego faktu nie kwestionuje.
Są jeszcze, wyróżniające się w tłumie, kobiety w długich chustach, zawojach lub nawet czarnych burkach, zasłaniających całe ciało z wyjątkiem oczu. Ale one milczą – i trudno powiedzieć, w jakim to robią języku. Gromadnie, po sześć, po osiem, odwiedzają neuhauseńskie markety.
Prawie 40 proc. mieszkańców Monachium, trzeciego co do wielkości miasta Niemiec, to osoby urodzone poza granicami tego kraju lub ich małoletni potomkowie. To tylko dzięki nim nadal wzrasta liczba ludności tej metropolii, liczącej dziś około półtora miliona mieszkańców. I wszystko wskazuje na to, że owa tendencja będzie się utrzymywać. Już dziś są w Monachium dzielnice, w których rodowici Niemcy stanowią faktycznie mniejszość narodową.
Cała ta wielka zmiana odbywa się bez poważniejszych zgrzytów. W Monachium nie ma problemu z przestępczością wśród uchodźców, który od kilku już lat rozpala dyskusje i spory w całych Niemczech. Kiedy tu przyjechałem, media donosiły o matce z dzieckiem, wrzuconych pod koła pociągu na peronie dworca we Frankfurcie. Ciemnoskóry sprawca okazał się szaleńcem, ale siłą rzeczy u wielu Niemców sprawa ta podsyciła na nowo wiadome emocje. Otóż monachijczycy patrzą na to z dystansem, trochę jak na problem „tamtych z północy”. Tutaj coś takiego nie mogłoby się wydarzyć. Oby mieli rację.
Zresztą mają ją o tyle, że w Monachium nie ma ani etnicznych gett, ani nawet miejsc, w których zwykły obywatel nie czułby się bezpiecznie po zapadnięciu zmroku. Tak jest również w Ludwigsvorstadt, dzielnicy, która z tytułu położenia w sąsiedztwie głównego dworca uchodzi za kwartał lekko szemrany, siedlisko pokątnych kantorów wymiany i salonów zdrożnych uciech. Za jednym rzutem odwiedziłem tam trzy etniczne bistra: Turków Czarnomorskich (bo są i tacy), Bośniaków oraz Chorwatów. I wszędzie czułem się równie miło jak bezpiecznie. Ale eleganccy Niemcy oczywiście tam nie zachodzą.
Rozumnie wydane pieniądze
Co sprawia, że miasto Monachium wchodzi w ten ryzykowny społeczny wiraż bez poślizgu? Otóż Bawaria jest zdecydowanie najbogatszym landem Republiki Federalnej Niemiec, która sama uchodzi przecież za ekonomiczne mocarstwo w ramach Unii Europejskiej. I dużą część lokalnych dochodów rząd bawarski przeznacza na długofalowe programy socjalnej integracji. Tutaj też, w porównaniu z innymi niemieckimi landami, najwięcej wydatków idzie na pomoc dla najbiedniejszych. Nieprawdą są zatem powtarzane tu i ówdzie, także w Polsce, twierdzenia, że migranci z Bliskiego Wschodu i innych części świata sprawiają największy problem właśnie tam, gdzie ludziom żyje się najlepiej, „bo im się w głowach przewraca”. Monachium jest żywym przykładem udanej adaptacji.
Oczywiście nie wystarczałoby tu samo szastanie pieniędzmi. Trzeba je jeszcze wydać rozsądnie. I tutaj, jak się wydaje, leży klucz do problemu. Najbogatsza Bawaria przoduje również w promowaniu edukacji – i to na wszelkich jej poziomach. Jest również miejscem, gdzie występuje największy odsetek młodych ludzi z wyższym wykształceniem. Najniższy reprezentują landy byłej NRD.
Za rogatkami
Godzinę trwająca podróż z monachijskiego Hauptbahnhof do Benediktbeuern przenosi nas z kosmopolitycznej metropolii prosto do serca starej Bawarii. Tu, u podnóża Alp, trwa i ma się dobrze prawdziwa wieś. Tu drogi pachną obornikiem, a wieczorami, na poboczach, układa się do spania białobrązowe bydło. Na wrotach zamożnych, budowanych jak przed wiekami gospodarstw, wiszą drewniane tablice z litanią do św. Leonarda, patrona zwierząt domowych, o którym złośliwi mówią, że to „bawarski Pan Bóg” (bayrischer Herrgott). W piwnym ogródku, słuchając dętej orkiestry, siedzą panowie w kapeluszach z piórkiem i krótkich filcowych spodenkach. Słowem – wszystko jak na pocztówce. Tylko że tutaj nikt nie stroi się dla turystów. Ci ludzie naprawdę tak mają.
Taka jest właśnie Bawaria, kraj wiosek i małych miasteczek. Kraj, dodajmy, jednolicie konserwatywny, na którego tle liberalne Monachium stanowi jedynie wyspę, niewielką terytorialnie, choć oczywiście znacznie większą pod względem zaludnienia. Tutaj, na prowincji, która zaczyna się zaraz za rogatkami bawarskiej stolicy, niepodzielnie króluje Christlich Soziale Union (CSU), miejscowa wersja chadecji. Ogólnoniemiecka Christlich Demokratische Union (CDU) nie ma tutaj prawa wstępu, podobnie jak nie ma go CSU w pozostałych landach Niemiec. A wszystko zgodnie reguluje odpowiednia międzypartyjna umowa.
Bawarczycy, świadomi faktu, że ich kraj to największy land niemiecki, dumni są z tego, że są Bawarczykami. I niewiele brakowało, by jak Austriacy – z którymi wiele ich łączy – stali się, po zakończeniu I wojny światowej, obywatelami własnej niepodległej republiki. Niektórzy zresztą za takim rozwiązaniem się opowiadają. Bayernpartei (BP), miejscowy odpowiednik Szkockiej Partii Narodowej, konsekwentnie głosi postulat oderwania Bawarii od Niemiec. To partia jak najbardziej legalna, choć obecnie mało znacząca: w ostatnich wyborach do Landstagu głosowało na nią niecałe 2 proc. wyborców. W powojennych dekadach zdobywała jednak do 20 proc. I niewykluczone, że złote dla separatystów lata kiedyś jeszcze się powtórzą.
Wskazują na to ogólne nastroje społeczne. W lokalnym referendum, przeprowadzonym w 2011 r., prawie 40 proc. obywateli Bawarii opowiedziało się za zwiększeniem niezależności landu, który i tak, w ramach Republiki Federalnej, cieszy się nieco większą samodzielnością (na co wskazuje choćby sama nazwa: Wolne Państwo Bawaria, Freistaat Bayern). Co ciekawe, głosowali tak, w pełnej zgodzie, zarówno rodowici Bawarczycy, jak i różnojęzyczni przybysze. Przemawia do nich argument podnoszony m.in. przez BP, że bogate Niemcy „tuczą się” kosztem ciężkiej pracy najbogatszych z nich, obywateli Bawarii.
Ta lokalna odrębność naznaczona jest też innym wyraźnym stygmatem: Bawaria to kraj katolicki. Oczywiście nieco inaczej wygląda to w Monachium. Na niedzielnej Mszy w parafialnym kościele, w którym pracę duszpasterską, jako wikary, rozpoczynał ongiś ksiądz Joseph Ratzinger, widzę wokół siebie prawie same starsze osoby. Na prowincji są miejsca – i jest ich nadal bardzo wiele – gdzie do kościołów przychodzi większość, albo nawet wszyscy mieszkańcy. To ewenement w ogólnoniemieckiej skali. Co prawda odsetek katolików, jak wszędzie, regularnie spada (w ubiegłym roku sięgnął już niżej 50 proc. ogółu obywateli), ale nadal jest to prawie połowa. Nawet w „zielonym” (bo głosującym na partię Zielonych) Monachium prężnie działają trzy religijne bractwa świeckich, nie mówiąc już o szeregu mniejszych lub większych katolickich organizacji społecznych. To daje nadzieję na przyszłość. Również pod tym względem Bawaria pokazuje Europie jedną z możliwych dróg.