Szef rządu Rzeczypospolitej, marszałek Senatu, ministrowie kluczowych resortów, czołowi politycy rządzącej partii, głowa państwa... Stop wyobraźni! Na XXVIII pielgrzymkę Rodziny Radia Maryja pan prezydent wydelegował zaledwie wiceszefa swojej kancelarii. Mógł przyjechać osobiście, wtedy na wałach Jasnej Góry najwyżsi przedstawiciele państwa pojawiliby się w już prawie w komplecie. Ale nie przyjechał.
Widok premiera Morawieckiego na radiomaryjnych uroczystościach nie dziwi, przynajmniej od czasu, gdy widzieliśmy, jak w Toruniu ten technokrata unosi ręce w takt religijnej piosenki. Ale obecność na każdej większej imprezie ojca Tadeusza Rydzyka ekipy rządowej w składzie niemalże tak silnym, jak ten rezerwowany już na wizytę prezydenta Donalda Trumpa – czy to nie lekka przesada?
Udział przedstawicieli władz państwowych w wydarzeniach o charakterze religijnym nie jest niczym złym, przeciwnie – to rzecz pożądana. Pod warunkiem umiaru. 14 lipca na Jasnej Górze tego umiaru zabrakło.
Premier Morawiecki swoimi wizytami w Toruniu i Częstochowie chciałby – jak deklaruje – podkreślić swoje poparcie dla katolicyzmu, dominującego polskiego wyznania. Gdyby tak rzeczywiście było, mógłbym mu tylko przyklasnąć. Rzecz w tym, że ruch kierowany przez ojca Rydzyka reprezentuje tylko jeden z nurtów życia polskiego Kościoła. W dodatku, pod względem politycznego profilu, akurat nie ten, pod którym zgodziłby się podpisać autor tego felietonu. Natomiast premier swoimi działaniami żyruje pozycję Rodziny Radia Maryja, tak jakby reprezentowała ona cały polski Kościół.
Dlaczego nie identyfikuję się z polityczną (nie religijną!) wizją snutą przez redemptorystę z Torunia? Otóż w swoich kazaniach i przemówieniach podczas rzeczonej pielgrzymki wszyscy – zarówno sam ojciec Tadeusz, jak i biskupi Edward Frankowski oraz Ignacy Dec – uderzyli w jedną i tę samą strunę: Szwedów i bolszewików. Obecne kłopoty Kościoła w Polsce to dla wymienionych hierarchów jedynie dalszy ciąg inwazji, jaką od wieków szykują nam zewnętrzni wrogowie naszej ojczyzny.
Ale czyż tak w istocie nie jest? Przecież w poprzednim felietonie, opisując „marsze równości” i udział w nich zagranicznych koncernów, sam użyłem sugestywnego zwrotu „wrogie wtargnięcie”. Jest jednak pewna subtelna różnica. Szwedzi i bolszewicy byli przyczyną polskich nieszczęść, natomiast przyczyną dzisiejszego kryzysu w polskim Kościele, najpoważniejszego chyba od stuleci, z pewnością nie są wyżej wymienione złowrogie zjawiska. One, owszem, do powiększania kryzysu walnie się teraz przyczyniają, ale nie one go wywołały – lecz słabość, niedostatek wiary i miłości wśród nas samych. I dopiero w sytuacji owej słabości, do luk, jakie sami w Kościele tworzymy przez swoje zaniedbania, wciskają się z zewnątrz niedobre tendencje.
Dopóki tego sami nie zrozumiemy, kryzys w Kościele będzie się tylko zaostrzać.