Mówiła z tak silnym południowym akcentem, że trudno ją było zrozumieć. Hodowała ptaki. Odpowiadała na każdy list. Do kawy dodawała coca-colę. Pisała codziennie, nawet wtedy, gdy ból odbierał jej ochotę i siły na wszystko. Zaczynała dzień jutrznią, a kończyła św. Tomaszem z Akwinu. Thomas Merton uważał, że jej opowiadania są medytacyjne i uwielbiał jej ironię. Była gorąco wierzącą katoliczką, co w Stanach zupełnie nie było oczywiste, a wręcz wzbudzało niechęć. Zmarła młodo na tocznia. Miała wtedy 39 lat i opuchniętą od leków twarz.
Nic nie jest oczywiste
Zastanawiam się, jak napisać krótki artykuł o Flannery O’Connor, amerykańskiej pisarce niemal w Polsce nieznanej. Całkiem spory zbiór jej opowiadań wyszedł u nas niedawno i oczarował mnie: jak to się mogło stać, że Flannery O’Connor „zaginęła w akcji”? Amerykańska literatura powojenna była pełna interesujących mężczyzn i gatunków, w które ujmowali swoją prozę, zaistniało też kilka kobiet, ale O’Connor została niemal zupełnie pominięta. Od kilku tygodni mam przed sobą tom opowiadań zatytułowany Ocalisz życie, może swoje własne i dawkuję je sobie: mniej więcej jedno na tydzień. Początkowo wydają się przeciętne, a jednak zostają w pamięci na długo. Powstawały w latach 50. i 60., a Flannery, wbrew temu, czego obawiali się profesorowie uniwersyteccy, nie mogąc zrozumieć, co do nich mówi, potrafiła pięknie operować słowem literackim. Można by pomyśleć, że jej opowiadania to takie obrazki z Południa – owszem, ale jak bardzo szczegółowe, drobiazgowe, skupione na kilku metrach kwadratowych, jednym domu, jakimś skrawku drogi. Jak zatrzymane na chwilę kadry, których obraz na długo pozostaje w pamięci z dołączonymi gratis zapachami, żywymi barwami, upałem. I ludzie, cała galeria postaci, czasem przeciętnych, w wielu przypadkach czegoś pozbawionych, kalekich, chorych, ubogich. No i dobro i zło. Historie płyną leniwie, jesteśmy w ich środku, ale wtedy, gdy odnosimy wrażenie, że przecież wiemy, kto i jak powinien się zachować, wszystko staje na głowie. Nie w jakimś wielkim wydarzeniu, nie w przysłowiowym trzęsieniu ziemi, ale w drobnej zmianie planów, drobnym potknięciu, drobnej przemianie. Dobro zderza ze złem, ale ani jedno, ani drugie nie jest takie oczywiste. Kto bardziej zasługuje na litość: ten dobrotliwy mieszczanin czy kaleki chuligan (przeważnie Murzyn – do tego trzeba się przyzwyczaić, O’Connor nie udaje, obca jej dzisiejsza poprawność polityczna, amerykańskie Południe pokazuje takie rzeczywiście, jakim było, bez odrobiny sądu, to ziemia uniwersalna). Flannery O’Connor zmienia szkła w okularach, miesza nam w głowach. Sielanka zamienia się nie w spektakularny koszmar, ale w niepewność, niewygodę, coś tu nas za bardzo uwiera, przestaje być komfortowo, znaleźliśmy się już daleko od strefy bezpieczeństwa. Możemy tylko znieruchomiali patrzeć na jakiś nieubłagalny los, na który nie mamy żadnego wpływu. Nic się niby nie dzieje, a czytelnik z przerażeniem i bezradnością obserwuje, jak wszystko zmierza do jakiejś katastrofy. Ciekawe są jej pełne ciepłej ironii zabiegi: ci dobroczyńcy kierujący się chrześcijańską litością wcale nie wzbudzają w nas sympatii. I to jest wrażenie dość nieprzyjemne. O’Connor swój chrześcijański światopogląd umiała przedstawić w formie nieoczywistej fabuły, gdzie między dobrem a złem rozciągają się ogromne hektary pól bawełny czy kukurydzy, ale czasem tylko kilka domów przy pustej ulicy.
Z piórem w ręku
Flannery O’Connor urodziła się w 1925 r., nigdy nie wyszła za mąż, skończyła warsztaty pisania na uniwersytecie w Iowa, gdzie uznano ją za bardzo utalentowaną. Kiedy zachorowała na toczeń, wróciła do domu matki, hodowała ptaki, od kaczek po pawie, i pisała – nawet w czasie najgorszych i najboleśniejszych ataków nie wypuszczała pióra z ręki. Mówiła, że choroba jest bardziej pouczająca niż długa podróż do Europy. Prowadziła coś w rodzaju dziennika duchowego, w którym prowadziła bardzo intymny dialog z Bogiem. Uwielbiał jej twórczość Thomas Merton, z którym nigdy się osobiście nie spotkała, ale mieli kontakt poprzez wspólnego przyjaciela i wydawcę, Roberta Giroux. To dzięki niemu możemy się dowiedzieć, że „gdy O’Connor umarła, Merton nie przesadził z oceną jej wartości, stwierdzając, że nie porównywałby jej z tak dobrymi pisarzami jak Hemingway, Porter czy Sartre, lecz raczej z kimś rangi Sofoklesa. (…) napisać jej nazwisko to dla mnie zaszczyt, bo tak prawdziwie i kunsztownie pokazała człowieka jako istotę upadłą i nieszczytną – oznajmił”.
Wydanie w Polsce tak obszernego tomu opowiadań Flannery O’Connor może przyczyni się do tego, że zacznie ją szanować i polski czytelnik, w Stanach przebudzenie wystąpiło też nie tak dawno temu. Teraz wypada ją znać, analizować, wykazać się znajomością biografii, która dla wielu jest ciekawsza niż sama literatura. A jednak opowiadania Flannery to perełki, tyle że wcale nie takie nieskazitelne.