Logo Przewdonik Katolicki

Tygrys przeciwko smokowi

Jacek Borkowicz
fot. Yomiuri Shimbun Associated/PressEast News

Czerwiec – gorący nie tylko w Polsce – w Chinach upłynął pod znakiem masowych protestów w Hongkongu. To największy zryw społeczny w obronie autonomii miasta, od czasu jego wcielenia do Chin przed 22 laty.

Do chwili oddania do druku tego numeru protest zachował charakter pokojowy, jednak zaostrzający się konflikt powoduje, że w każdej chwili wyzwanie, jakie mieszkańcy Hongkongu rzucili rządowi w Pekinie, może pociągnąć za sobą rozlew krwi.
 
Dwa miliony na ulicach
Rewolta zaczęła się 8 czerwca od ulicznej demonstracji przeciw projektowi ustawy o ekstradycji skazanych obywateli Hongkongu na terytorium Chin, bezpośrednio podległe rządowi w Pekinie. Do tej pory mieszkańcy miasta odsiadywali wyroki na jego terenie i, co ważniejsze, zgodnie z humanitarnymi procedurami stosowanymi na Zachodzie. Teraz Hongkong obawia się, że ustawa posłuży Pekinowi do prześladowania ich ziomków, jako więźniów politycznych, włącznie z torturami fizycznymi i psychicznymi, które w „dużych” Chinach są normą w traktowaniu skazanych.
W dwa dni później na ulice wyszło już milion osób. 12 czerwca, podczas akcji usuwania protestujących sprzed budynków rządowych, policja użyła armatek wodnych i gazu łzawiącego. Kilkadziesiąt osób zostało rannych. Ta interwencja nie przestraszyła jednak manifestantów: w niedzielę 16 czerwca zaprotestowało ich już dwa miliony, czyli więcej niż co czwarty obywatel Hongkongu.
Ta największa akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa w historii miasta spowodowała, że rząd w Pekinie i podległe im władze Hongkongu jakby cofnęły się o krok. We wtorek szefowa administracji miasta, Carrie Lam, w nagłośnionym na cały świat oświadczeniu solennie przeprosiła współobywateli za brutalną akcję policji. Ustawa o ekstradycji została zawieszona. Protestującym to jednak nie wystarcza – żądają jej definitywnego odwołania. Wyznaczony przez nich termin ultimatum, godzina 17.00 w czwartek 20 czerwca, upłynął bez reakcji rządzących.
Co przyniosą kolejne dni, trudno powiedzieć. Jak dotąd, w zamieszkach zginęła tylko jedna osoba, co jak na warunki chińskie uznać należy za okoliczność pomyślną. Jednak w obliczu zignorowania ultimatum przez władze wzrasta ryzyko rozpętania ostrej fazy tej rewolucji.
 
Okrawanie swobód
W 1997 r. Hongkong, dotąd kolonia, której terytorium w 1898 r. Chiny wydzierżawiły na okres 99 lat Wielkiej Brytanii, przekazany został Chińskiej Republice Ludowej. Układ Londynu z Pekinem zagwarantował jednak miastu 50 lat autonomii. W ramach formuły „jeden kraj, dwa systemy” w Hongkongu aż do 2047 r. funkcjonować ma bez przeszkód ustrój wolnorynkowy oraz demokracja i swobody obywatelskie na wzór zachodni. Miasto ma rządzić się samo, zostawiając w gestii Pekinu jedynie sprawy obronności i politykę zagraniczną. Hongkong może też pod własną flagą uczestniczyć w międzynarodowych konferencjach.
Tyle teoria. W praktyce dość szybko Pekin zaczął umowę łamać, stopniowo ograniczając swobody tego niewielkiego terytorialnie, lecz ważnego ekonomicznie kawałka chińskiego wybrzeża. Społeczność miasta, politycznie aktywna oraz przyzwyczajona do demokratycznych standardów zachodniej cywilizacji, reaguje na to aktami obywatelskiej niezgody. Pierwsze masowe protesty miały miejsce w 2003 r., skutkując zawieszeniem ustawy de facto wprowadzającej w Hongkongu kategorię więźniów politycznych. Kolejny ruch nieposłuszeństwa wyznaczył rok 2012, kiedy to władze, na wzór ChRL, zainicjowały w mieście akcję „edukacji moralnej i narodowej”. We wrześniu 2014, gdy zarząd autonomii przepchnął niedemokratyczną ordynację wyborczą, wybuchła wielka akcja obywatelskiego protestu, nazywana „rewolucją parasoli”, gdyż nimi właśnie manifestanci chronili się przed policyjnymi atakami gazem pieprzowym. Bunt miasta trwał aż do grudnia. Kolejne niepokoje miały miejsce już w 2015 r., kiedy to Pekin uprowadził w głąb kraju szefów pięciu hongkońskich wydawnictw, które miały czelność publikować książki o prywatnym życiu chińskich przywódców partyjno-państwowych.
Obecna rewolta wybuchła z przyczyny pozornie błahej. Zazdrosny Tajwańczyk zamordował swoją dziewczynę, obywatelkę Hongkongu, po czym wyjechał do ojczyzny, zanim miejscowi śledczy wpadli na jego ślad. Tajwan, jak wiadomo, jest chińskim państwem stojącym na wrogiej stopie z Chinami kontynentalnymi, nie ma więc z ChRL umowy o ekstradycji. Umowy takiej nie ma też Hongkong. Zabójcy nie można więc osądzić na terytorium autonomii. W tej sytuacji Pekin „usłużnie” zaproponował Hongkongowi, że własnym sposobem ściągnie przestępcę i osądzi na terytorium „dużych” Chin. Potrzeba mu tylko ustawy o ekstradycji hongkońskich obywateli...
 
Drażnienie bestii
Niedawno media całego świata obiegł film, na którym milionowy tłum manifestantów rozstępuje się przed karetką, wywożącą z placu protestu zemdlonego z powodu upału Hongkończyka. Filmik, kręcony z góry, jest efektowny, gdyż żywiołowa z pozoru masa zagniewanych ludzi w zadziwiająco sprawny sposób tworzy szpaler, robiąc wrażenie, że cała akcja jest ukartowaną choreografią. Wszystko tu jednak jest autentyczne i spontaniczne. Obywatele Hongkongu, będąc ludźmi Zachodu, są też przecież jednocześnie Chińczykami, a naród ten, jak wiadomo, słynie z poczucia dyscypliny, preferującego to, co wspólne, nad tym, co indywidualne. W kontynentalnych Chinach ta cecha niejeden raz objawiała się w przyzwoleniu mas na tyranię władz, ale w Hongkongu walnie pomaga bronić obywatelom demokratycznych wartości.
Pekin ma więc z nadmorskim miastem trudny orzech do zgryzienia. Protestów stłumić siłą nie chce, i to nie tyle z powodu oburzenia światowej opinii, ile z racji faktu, że autonomiczny Hongkong stanowi dla Chin okno numer jeden na Zachód, skąd ChRL – mimo szumnych deklaracji nadal nie do końca samowystarczalna – z powodzeniem transferuje nowoczesne technologie. Niszcząc tę strukturę, władze w Pekinie podcięłyby gałąź, na której siedzą. Stawiają więc na grę na przeczekanie, na zmęczenie ludzi protestem. Ta taktyka opłaciła im się w 2014 r., nie wiadomo jednak, czy wystarczy obecnie.
Hongkong ma bowiem swojego bohatera – jest nim 22-letni student Joshua Wong. Mimo młodego wieku to już weteran miejskich rewolucji: już jako 13-latek kierował pierwszymi akcjami protestu w hongkońskich szkołach. To na jego wezwanie młodzież miasta opanowała w 2014 r. budynki rządowej administracji. Władze oczywiście wsadzają go do aresztu jako wichrzyciela, jednak zazwyczaj nie siedzi on tam dłużej niż dwie doby – Hongkong, jak już wiemy, nie zna instytucji więźniów politycznych. Wonga broni też rosnąca w siłę międzynarodowa reputacja, odkąd magazyn „Time” umieścił go na trzecim miejscu Ludzi Roku 2014, zaś w rok później pismo „Fortune” obdarzyło go 10. miejscem na liście Największych Światowych Liderów.
Jednak największa nawet sława lidera masowego oporu nie zagwarantuje Hongkongowi ostatecznego zwycięstwa. Miasto to, ze względu na swą dynamikę, porównywane jest do tygrysa. Ale jego przeciwnikiem również jest bestia – smok, symbol Chin. A bestii, jak wiadomo, zbytnio drażnić nie należy.
 

2 mln osób protestowało w niedzielę 16 czerwca. To co czwarty obywatel Hongkongu

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki