– Nie zrezygnujemy z użycia siły. Chiny muszą zostać zjednoczone i zostaną zjednoczone, to nieuchronny kierunek procesu historycznego odrodzenia chińskiego narodu. Wykorzystamy wszelkie możliwości, aby zapobiec wrogiemu aktowi i chybionemu projektowi, jakim jest niepodległość Tajwanu – powiedział prezydent Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping w Wielkiej Hali Ludowej, stojącej przy placu Tiananmen.
Dzień wcześniej Tsai Ing-wen, prezydent Republiki Chińskiej (z siedzibą w Tajpej), wezwała prezydenta Chińskiej Republiki Ludowej (z siedzibą w Pekinie) do trwałego uregulowania stosunków z tajwańską wyspą, na której mieszkają 23 miliony obywateli, w olbrzymiej większości chińskiego pochodzenia. Czy są Chińczykami, takimi samymi jak ci z kontynentu? Tutaj już sprawa nieco się komplikuje. I w pewnym sensie właśnie ta komplikacja stała się powodem tak ostrej wypowiedzi Xi Jinpinga.
Wyrzuceni z kontynentu
Od 1949 r., czyli od zwycięstwa w Chinach komunistów pod sztandarem Mao Zedonga, kontynentalne Chiny i wyspiarski Tajwan stanowią faktycznie dwa osobne państwa. Na wyspę przeniósł się bowiem, wygnany przez maoistów z Nankinu, dotychczasowej stolicy Chin, rząd Kuomintangu.
Czym jest Kuomintang? Trudno w dwóch słowach odpowiedzieć na to pytanie. W 1911 r. był czymś w rodzaju chińskiego PPS, partią, która pod hasłami socjalizmu z chińską twarzą obaliła niepopularną, choć od trzech wieków rządzącą, cesarską dynastię Mandżurów. Przywódca Kuomintangu, Sun Jat-sen – obok Mao druga wielka postać XX-wiecznej historii Chin – został pierwszym prezydentem tego kraju. Jednak nie na długo. Socjaliści nie potrafili utrzymać władzy nad całym rozległym terytorium byłego chińskiego cesarstwa, które przecież obejmowało nie tylko dzisiejszy obszar Chin, ale też Mongolię i nawet skrawki obecnej Rosji. Aby zapobiec całkowitej anarchii, musieli się pogodzić z decentralizacją władzy na prowincji, którą twardą ręką rządzili generałowie, faktycznie niezależni od woli Nankinu. W samym Nankinie również sprawował władzę generał – Czang Kaj-szek. Formalnie broniąc starych zasad Kuomintangu, w rzeczywistości rządził metodami typowymi dla soldateski. W ten sposób partia z nazwy socjalistyczna przeobraziła się w formację nacjonalistyczną, w dodatku z silnymi akcentami militarnymi.
Wyrzucony z kontynentu, Czang Kaj-szek rządził jak dawniej, ogłaszając Tajwan jedyną cząstką prawdziwych i wolnych Chin. Oczywiście to samo uczynił Mao. Oba kraje – ten duży i ten mniejszy – stanęły na stopie wojennej, zapowiadając że niedługo zbrojnie wyzwolą opanowane przez przeciwnika terytorium. Żaden jednak pierwszy nie zaatakował, a buńczuczne zapowiedzi kończyły się zazwyczaj na ostrzale wybrzeża.
Taki stan rzeczy trwał przez całe półwiecze. Tajwańskie Chiny, cieszące się poparciem Stanów Zjednoczonych, z czasem wybiły się ekonomicznie na poziom czołówki państw Zachodu. Gorzej było z uznaniem politycznym. ChRL, z którą początkowo mało kto na świecie się liczył, w 1971 r. zyskała uznanie ONZ. Organizacja jednocześnie wycofała swoich przedstawicieli z Tajwanu. W tym samym czasie – kierując się logiką liczenia się z silniejszym – to samo uczynili starzy przyjaciele Czang Kaj-szeka, Amerykanie i Japończycy. Tajwan, choć nieźle prosperujący pod względem gospodarczym, stał się krajem politycznie izolowanym. Jednym z nielicznych państw, które nadal utrzymują tu swoje placówki, pozostaje natomiast Stolica Apostolska.
Azjatycka Irlandia
Zmiany polityczne musiały jednak nastąpić – razem ze zmianą pokoleń. W połowie lat 70. odeszli z tego świata dwaj wielcy antagoniści: Czang Kaj-szek i Mao Zedong. Ich następcy starali się patrzeć na zastarzały konflikt bardziej pragmatycznie. Widać to było szczególnie na Tajwanie, gdzie w 1987 r. zniesiono długotrwały stan wojenny. Jego obowiązywanie usprawiedliwiała nieustanna groźba chińsko-kontynentalnej agresji, jednak w praktyce tajwański stan wojenny był przykrywką dla antydemokratycznych rządów generalicji.
Wraz z nadejściem ery obywatelskich swobód wybiła się, założona niedługo wcześniej, Demokratyczna Partia Postępowa. Jej przywódca Chen Shui-bian został w 2000 r. prezydentem, partię tę reprezentuje również dzisiaj pani prezydent Tsai Ing-wen. DPP potrafiła usunąć w cień Kuomintang, który choć pozostaje na Tajwanie silną partią, nie jest już monopolistą.
DPP mówi zupełnie innym językiem niż Kuomintang, jej tajwański rywal. Demokraci nie chcą już reprezentować całych Chin na wygnaniu, nie liczą na podbój Pekinu, uznając mieszkańców wyspy za osobny naród – Tajwańczyków. I mają w tym sporo racji. Co więcej, czas pracuje na ich korzyść.
Tajwan można nazwać azjatycką Irlandią. W Zieloną Wyspę przez ostatnie tysiąc lat jej historii kilkakrotnie uderzały fale normańsko-angielskich podbojów. Jednak kolejnym zdobywcom nigdy nie udało się wchłonąć irlandzkiego narodu. Przeciwnie, potomkowie najeźdźców sami stawali się irlandzkimi patriotami, a nawet walczyli z nowymi angielskimi przybyszami, których traktowali jak okupantów. Podobnie było na Tajwanie. Pierwotna ludność wyspy, pod względem etnicznym i cywilizacyjnym kompletnie różna od Chińczyków, uległa pierwszej fali chińskich najeźdźców, wycofując się w głąb lądu, lecz nie poddając. Wspomniani pierwsi Chińczycy bardzo się różnili od współczesnych mieszkańców Pekinu, mieli inne obyczaje i mówili innym językiem. Gdy w XIX w. przybyła tu kolejna partia osadników z kontynentu, „starzy” Chińczycy uważali się już za rodowitych Tajwańczyków, którym nie w smak było panoszenie się obcych. Ale po stu latach ci sami „obcy” z podobną niechęcią odnosili się do „przybłędów” z Kuomintangu.
Dziś potomkowie ich wszystkich mają świadomość, że coraz bardziej różnią się od przeciętnych obywateli ChRL. Lata politycznej izolacji zrobiły swoje. Dziś mieszkańcy wyspy nie wiedzą, że mówią „po chińsku”, ale „po tajwańsku”, a coraz więcej z nich uważa się nie za Chińczyków, lecz za przedstawicieli tajwańskiego narodu.
Osaczanie
Wydawałoby się, że skoro Tajpej rezygnuje z pretensji do rządów nad Chinami, otwiera to pole do porozumienia z Pekinem. Tak przynajmniej rozumowała Tsai Ing-wen, kierując swoje noworoczne przesłanie do Xi Jinpinga. Pekin jednak właśnie tego rozwiązania obawia się najbardziej. Wyspa mogła przez 50 lat grozić Pekinowi wojną, ale z punktu widzenia wielkich Chin nie stanowiło to realnego zagrożenia. Istotne było to, że mieszkańcy Tajwanu, uznając się za Chińczyków, chcąc nie chcąc, w bliżej nieokreślonej przyszłości, zostawiali ChRL furtkę do rozmów zjednoczeniowych. Teraz, gdy uznali się za osobny naród i myślą o proklamowaniu niepodległości, mogą stworzyć nieodwracalny precedens. Dlatego też Xi Jinping, zamiast ucieszyć się z pokojowych propozycji Tsai Ing-wen, pogroził palcem w kierunku Tajpej.
Tajwańczycy mają teraz do wyboru: albo nie przestraszyć się tych pogróżek i niepodległość ogłosić, albo ulec Pekinowi, albo też nadal trwać w swym niedookreślonym statusie. Druga z tych możliwości jest mało realna. Pekin co prawda obiecuje Tajwanowi możliwość zachowania osobnego ustroju w ramach jednego państwa, czyli status, jaki mają dziś w Chinach dwie byłe kolonie: Makao (portugalska) i Hongkong (brytyjska), jednak dla ambitnych polityków w Tajpej jest to zdecydowanie za mało. Gra o wyspę toczyć się więc będzie dalej.