Parę dni temu przeszła przez Warszawę kolejna Parada Równości. Po raz pierwszy temu tęczowemu wydarzeniu splendoru nadała obecność urzędującego prezydenta stolicy. Tak oto Rafał Trzaskowski przeszedł do historii. Czy czymś jeszcze zapisze się w dziejach stolicy trudno dziś orzec. Ale nie to zaprząta mi głowę od soboty. Ani nawet nie kontrowersja wywołana przez tzw. biskupa tzw. Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego w Polsce, który odprawił przed paradą tzw. nabożeństwo ekumeniczne. To, o czym myślę, to niepokojąca dysproporcja pomiędzy Paradą Równości a zorganizowanym następnego dnia Marszem dla Życia i Rodziny. W tym pierwszym maszerowało prawie 50 tys. osób (wedle organizatorów – 80), w tym drugim – niespełna 10 tysięcy. Oczywiście wiem, że tego samego dnia po stronie rodziny a przeciwko eksperymentom z płcią, wychowaniem i seksualnością wypowiedziało się w sumie o wiele więcej osób: Marsze dla Życia i Rodziny odbyły się w wielu polskich miastach, a w podobnych wydarzeniach na przełomie maja i czerwca uczestniczyło w sumie około 200 tys. osób. No, ale co stało się medialnym wydarzeniem? Oczywiście, przede wszystkim, Parada Równości. Ideologiczne skręty różnych mediów mają tu znaczenie drugorzędne – paradę pokazywano przede wszystkim dlatego, że była liczna.
I tu tkwi sedno mojego dylematu. Otóż, nie mogę pojąć, dlaczego na podobne, masowe wydarzenie nie stać środowisk działających na rzecz życia, małżeństwa, rodziny, wychowania. Dlaczego nie zorganizują w Warszawie marszu, który wstrząśnie Polską, pokaże siłę, da impuls wszystkim zaangażowanym, ale i tym stojącym dotąd z boku? Dlaczego – ograniczając się tu do stolicy – różne marsze promujące wartości rodzinne i pro-life odbywają się w różnych miesiącach? Dlaczego nie jednoczy się sił na rzecz jednego, wielkiego eventu, który pokazałby realną skalę poparcia dla wartości rodzinnych? Zwarcie sił w stolicy kraju ma jednak znaczenie. Niby wszyscy o tym powinni wiedzieć, ale na razie górują siły tęczy.
Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem, może górę biorą ambicje poszczególnych organizatorów czy też liderów ruchów wspierających życie i rodzinę, którzy chcą zorganizować marsz, ale koniecznie pod własnym sztandarem. Kto na tym wygrywa? Działacze LGBT i ich wszelacy ideowi czy medialni sprzymierzeńcy, którzy mogą cieszyć się, że pokazali potęgę i złapali wiatr w żagle. Oni już wiedzą, że w przyszłym roku mogą odnieść jeszcze większy sukces.
Tak więc zachęcałbym liderów ruchów wspierających wartości rodzinne do rozmów przy jednym stole o jednym, wielkim marszu na stolicę w przyszłym roku. Na pewno jest potencjał: to nie tylko zadeklarowani katolicy, ale wszyscy ci, którzy w imię zdrowego rozsądku chętnie przeciwstawią się niebezpiecznej awangardzie nowego moralnego „porządku”. Wierzę, że taki marsz jest możliwy. Jeśli na manifestacjach w obronie rodziny milionowe tłumy pojawiły się parę lat temu w Madrycie czy Paryżu, to chyba jest to możliwe także w Warszawie?