Logo Przewdonik Katolicki

40 lat temu staliśmy się lepsi

Piotr Zaremba
fot. Magdalena Książek

Najpierw chciałem pisać o bujaniu elitami po wyborach przegranych przez Koalicję Europejską. Jedni hejtują, inni pokutują – nic tu nie jest normalne. Ale o tym piszą wszyscy, nic nie mam do dodania.

Potem przyszło mi do głowy, że po raz kolejny zacznę dzielić włos na czworo w związku z datą 4 czerwca. Odzyskanie wolności i początek drogi do szczęścia czy pierwszy krok ku oszukańczej III RP? Napiszę więc o czymś innym.

Mamy okrągłą, 40. rocznicę pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce. Starszy wiek to przekleństwo, ale i błogosławieństwo, więc te zdarzenia były moim udziałem, oczywiście na miarę jednego z trzydziestu kilku milionów Polaków, nic nieznaczącego licealisty. Zacznę od tego, że doświadczyłem czegoś niezwykłego, jeszcze zanim moja mama zawołała sprzed telewizora: „Polak papieżem!”. Oto w kościele księży pallotynów na Skaryszewskiej w Warszawie poznałem księdza, prawie go już nie pamiętam, gościł tam przejściowo podczas wakacji 1978 roku. Było już po śmierci Pawła VI, chyba także po krótkim antrakcie Jana Pawła I. Ten ksiądz przepowiedział, że Karol Wojtyła zostanie papieżem. Aż trudno w to uwierzyć, bo poza tym jednym głosem nie zetknąłem się z kimkolwiek, kto wpadłby na taki pomysł. Papieżami zawsze byli Włosi, a my Polacy czuliśmy się szczególnie daleko od wielkiego świata. Co natchnęło tego człowieka, że okazał się prorokiem? Nie wiem. Dlaczego nawet nie pamiętam, jak wyglądał i jak się nazywał?

Sama wizyta z 1979 r. kojarzy mi się z inną scenką. Wstaję o trzeciej rano, żeby dołączyć do grupy swoich kolegów z katechezy, wtedy parafialnej. Jako zorganizowana grupa byliśmy jednym z setek strumyczków zlewających się w potężną rzekę. Pamiętam przemarsz nad ranem przez most (który?), pamiętam, że staliśmy gdzieś w okolicach placu Zamkowego, podczas gdy Jan Paweł II przemawiał na placu Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego). Nie pamiętam, czy słyszeliśmy wszystko, co On mówił przez nagłośnienie, czy słowa papieża nam umykały i poznałem je potem z telewizyjnej powtórki. Czy miałem świadomość wagi zdań: „Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”? Nie jestem pewien. Ale pamiętam wrażenie, że się policzyliśmy, chociaż kompletnie nie łączyłem tego wtedy jeszcze z polityką.
Z tym się wiąże inne wspomnienie z dnia poprzedniego. Msza na placu Zwycięstwa odbywała się w sobotę. Wtedy chodziło się w ten dzień do szkoły. Oto w piątek do klasy, gdzie mamy łacinę, przychodzi nasza wychowawczyni, fizyczka, starsza pani i jękliwym głosem prosi nas, żebyśmy nie opuszczali nazajutrz lekcji. Zawsze mówiła takim tonem. Wspiera ją dużo młodsza łacinniczka. Ona przemawia twardziej. „To chyba oczywiste” – patrzy na nas. Obie chodziły do kościoła. Pamiętam łacinniczkę, panią W., z jakiejś innej sytuacji, kiedy śpiewa z młodzieżą w naszym liceum religijną pieśń.

Otóż w tę sobotę prawie nikt z mojej klasy – niespecjalnie wybitnej, nie kojarzącej mi się z uniesieniami jakiejkolwiek natury – do szkoły nie przyszedł. Po prostu tak zwyczajnie. Nikt nas nawet o to nie spytał. Po co obie panie podjęły się tej beznadziejnej szarży? Nie wiem. System jednak istniał, o tym też warto pamiętać. System może miękkiej, ale dyktatury proletariatu, a tak naprawdę aparatu. Ten system, już dawno nie najtwardszy, jednak kruszał.
Czy staliśmy się w tamte dni lepsi? Mam wrażenie, że tak. Potwierdzają to nawet sytuacje z historii mojej własnej rodziny. Może je kiedyś opowiem.

A dziś? Dziś jest kompletnie inaczej. Tak naprawdę dużo trudniej, chociaż po dyktaturze proletariatu-aparatu nie został nawet ślad.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki