W kilkutysięcznym miasteczku Karlino niedaleko Białogardu w sobotnie przedpołudnie teren przy kościele zaczyna się zapełniać ludźmi w czarnych skórzanych kamizelkach i kombinezonach. Warkot motorów słychać już z daleka, a że zjechało się około dwustu osób, to plac wypełniony po brzegi. Część z nich uczestniczy we Mszy św., rozpoczynającej zlot. Kaski kładą na stopniu komunijnym bądź na balaskach. Jeden z motocyklistów czyta czytanie podczas liturgii, a drugi zbiera tacę. W koncelebrze także motocykliści, tylko na razie w ornatach.
Strażnicy Boga
W całej Polsce księża zrzeszają się w klubie motocyklowym „God’s Guards” (Strażnicy Boga). Jest ich w sumie około 160. Mają swoje oddziały m.in. w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Tarnowie, Częstochowie, Kaliszu, Szczecinie i w Koszalinie. Klub ten ma swoją strukturę, własne kamizelki i barwy. Ich znakiem rozpoznawczym jest logo z muszlą św. Jakuba, wyszyte z obu stron skórzanej kamizelki. Żeby należeć do tego klubu, trzeba mieć święcenia kapłańskie i nie mieć kar kościelnych. Po co im własny klub? Razem uczestniczą w rekolekcjach, dniach skupienia, różnego rodzaju zlotach i pielgrzymkach.
– Jak byłem młodym chłopakiem, to interesowałem się motoryzacją, nawet chciałem pójść do technikum samochodowego – wspomina ks. Dariusz Kwaśny, proboszcz parafii pw. Chrystusa Króla w Suliszewie k. Drawska Pomorskiego. Przestraszył się egzaminów i skończył inne technikum, ale prawo jazdy na motor zrobił, tylko jeździć zaczął znacznie później. Przyznaje, że bał się pierwszy raz wsiąść na motocykl, ale jak tylko zrobił pierwsze okrążenie wokół kościoła, to już się z motorami nie rozstaje. Od pięciu lat organizuje w parafii otwarcie sezonu motocyklowego. – Jest coś, co pociąga w motocyklu. Kiedy jest piękna pogoda, wsiadam na motocykl i w ten sposób odreagowuję różne sytuacje, problemy związane z obowiązkami w parafii. To też daje mi siłę do dalszej pracy duszpasterskiej – przekonuje proboszcz z Suliszewa.
Ks. Dariusz Mazepa, proboszcz parafii Cieszeniewo k. Połczyna Zdroju, przygodę z motocyklami rozpoczął kilka lat temu. Chciał jeździć motorem z silnikiem o pojemności 50 cm3, potem „125”, a teraz ma Hondę NC750. – Zawsze podobało mi się, jak kierujący autobusami czy samochodami ciężarowymi pozdrawiają się. To taki wyraz solidarności na drodze – mówi ks. Mazepa i dodaje, że motocykliści także mają podobny zwyczaj, mijając się podnoszą lewą rękę w górę. – Wspólnota, solidarność, ale także wiatr we włosach, poczucie wolności, to mnie przyciągnęło – wyjaśnia ks. Dariusz Mazepa.
Troja zdobyta „pszczołą”
Proboszcz parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Pile ks. Krzysztof Kowal, jeszcze niezrzeszony w klubie „God’s Guards”, motorami zainteresował się po powrocie z misji. Wcześniej był proboszczem na Kamczatce i w Irkucku oraz dyrektorem Caritas w Gruzji. Wtedy preferował wyprawy rowerowe, ale te wymagają więcej czasu. Ks. Krzysztof nie ma w lewej nodze nerwu skokowego. Nie może więc swobodnie ruszać stopą, a tym samym zmieniać biegów, stąd poszukiwał pojazdu z automatem. Pierwszy motor, jaki kupił, to używany, żółty jak pszczoła skuter Piaggio 500. Pierwsza jego wyprawa tym skuterem z Polski do Armenii liczyła 5,5 tys. km. – To była piękna droga przez Albanię, Czarnogórę, Grecję i Turcję. Byłem w Efezie u Matki Bożej i Troję zdobyłem tym skuterkiem – wspomina ks. Krzysztof. Po roku kupił skuteromotor Honda Integra ze skrzynią biegów DCT. Tym jeździł wszędzie, gdzie nie musiał jechać samochodem, np. na spowiedź do sióstr karmelitanek w Bornem Sulinowie czy na Boże Narodzenie do rodzinnego domu. Pakuje wtedy sutannę w kufer i jedzie. Teraz przesiadł się na typowego turystyka Enduro. To motor, który pozwala pokonywać dłuższe trasy.
Bo taka wyprawa to nie tylko piękne widoki, ale po dziesięciu godzinach dzienne spędzonych na motorze bolące mięśnie, zakwasy. – Trzeba przygotować nie tylko sprzęt i opracować logistykę, ale także nastawić się mentalnie, fizycznie i duchowo. Dobrze jest mieć intencję, z jaką się wyrusza – wyjaśnia ks. Kowal. Mówi, że trzeba założyć, że kryzysy będą, pytanie tylko jakie: rąk, nóg, czy wytrzymałości psychicznej. Sam z przeciwnościami radzi sobie znakomicie. – Jak się zmoknie, to się włącza ogrzewanie manetek i suszy rękawice albo bierze się ze stacji benzynowej foliowe rękawiczki i wkłada pod te motorowe – tłumaczy. Dzięki temu dłonie są suche i nie marzną, a rękawiczki się suszą. Mówi też, że gdy nagle spada temperatura i robi się zimno na motorze, to można obłożyć się kolorowymi gazetami. Wkłada się je na ubranie pod kombinezon. To tymczasowe rozwiązanie, bo gazeta z czasem może zwilgotnieć od potu, ale jak jest sucha, to nie przepuszcza zimna. Ma też sposób na to, by nie przegrzać organizmu, kiedy się nie dobierze odpowiednio ubrania. Wspomina, jak podczas przeprawy przez Grecję, gdzie temperatura wynosiła 42 stopnie, miał nieprzewiewny dwuczęściowy kombinezon. – Musiałem jechać bez zatrzymywania się, bo inaczej „topniałem” z gorąca – opowiada. Żeby wytrzymać, wkładał sobie do rękawów kubki plastikowe bez dna i to „robiło” za klimatyzację, bo wwiewało powietrze do rąk.
Na długie wyprawy zabiera ze sobą namiot, śpiwór, jedzenie, ubrania, a także w wielu przypadkach podróżny zestaw do sprawowania liturgii. – Czasami się zdarza, że trzeba przenocować w lesie. Zabieram ze sobą gaz pieprzowy, żeby odstraszyć zwierzęta – tłumaczy ks. Krzysztof.
Z Bogiem na motorze?
Dla księży jazda na motorze i udział w zlotach to forma ewangelizacji. – Tu się przełamuje bariery, jakie niektórzy mają wobec osób duchownych. Łączy nas wspólna pasja i od tego zaczynają się rozmowy, a potem przechodzą na te dotyczące wiary – mówi ks. Dariusz Mazepa. – Jesteśmy chętnie zapraszani przez inne kluby na spotkania. Proszą nas o modlitwę. Uczestniczymy również w pogrzebach tragicznie zmarłych motocyklistów i pomagamy ich bliskim. Chcemy być z tymi ludźmi i otaczać modlitwą – dodaje ks. Dariusz Kwaśny.
Motocykliści ubierają się specyficznie, czarne skórzane kamizelki i czarne chusty, niektóre z motywem czaszek. – To może w jakimś sensie odstraszać, ale to zwyczajni ludzie, wykonujący różne zawody, którzy z pasją odnawiają stare pojazdy albo kilka lat odkładają pieniądze, żeby móc sobie zafundować motor – mówi ks. Krzysztof Kowal. Uważa, że wszędzie potrzebna jest Ewangelia. – Nie ma takiego środowiska, gdzie nie można mówić o Bogu – przekonuje i przytacza sytuacje, gdzie ktoś najpierw z nim rozmawiał o motorach, a po jakimś czasie prosił o spowiedź i to taką po pięciu czy dziesięciu latach. – Kiedyś wymieniałem u mechanika łożysko i przy okazji porozmawialiśmy. Potem zaprosił mnie na kolację, bo akurat wędził kiełbasę – opowiada ks. Kowal. Mówi, że dalej rozmowa zeszła na temat życia w konkubinacie. – Dla niego to była jedyna okazja do porozmawiania z księdzem, bo do kościoła już nie chodził od kilku lat. Dlatego ksiądz jest potrzebny także w tym środowisku – uzasadnia.
Potwierdza to także Maciej Danowski, prezes klubu motocyklowego Motoorły Karlino. – Księża zawsze nam towarzyszą podczas otwarcia czy zakończenia sezonu motocyklowego. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy z Panem Bogiem rozpoczynać sezon i kończyć go szczęśliwie – mówi. – Księża są naszymi kolegami, przyjaciółmi, z którymi razem tę pasję uprawiamy. To ważne, że możemy się wspólnie spotykać, wymieniać doświadczeniami i dzielić wrażeniami – dodaje.
Ludzie drogi
„God’s Guards” mówią o sobie „ludzie drogi” i faktycznie część z nich bierze udział w wyprawach po Stanach Zjednoczonych, Europie Wschodniej czy Zachodniej. – W tamtym roku księża z archidiecezji częstochowskiej wybrali się do Chicago. Tam wypożyczyli motocykle i wyruszyli na słynną Route 66, a także by podziwiać Wielki Kanion Kolorado – mówi ks. Dariusz Kwaśny. Jemu udało się wraz ze znajomymi motocyklistami dotrzeć do Francji przez Niemcy i Włochy północne, zatrzymując się m.in. w Monachium, Genui i nad jeziorem Garda, malowniczo położonym w górach. Wtedy pokonali około 4 tys. km. Natomiast księża z archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej od ponad dziesięciu lat organizują w sierpniu pielgrzymkę od krzyża do krzyża. Trasa się zmienia, ale wyjazd jest zawsze z Pustkowa, a meta w Zakopanem. Chociaż wejście motocyklistów pod krzyż na Giewoncie to już bez jednośladów.
Ks. Krzysztof Kowal jest jednocześnie prezesem fundacji „Serce dla Kaukazu”. Na wyjazdy, które organizuje, zaprasza także swoich parafian z Piły. Tylko zastrzega, że to nie są pielgrzymki wyłącznie do centrów religijnych, ani też wyjazdy turystyczne. – Staram się, żeby to były wyprawy, gdzie będzie można się pomodlić, wypocząć, ale i odwiedzić biednych ludzi. Zależy mi na tym, żeby uczestnicy tych wypraw do Rosji, Gruzji czy Armenii doświadczyli życia ludzi tam mieszkających – tłumaczy. Ma już pomysł na kolejną wyprawę motorową z grupą do Gruzji. Tematem przewodnim będzie pies przewodnik, bo w tym kraju osoby niewidome nie mają takich przewodników. Wyprawa będzie więc promowała tę ideę i być może uda się fundacji znaleźć pieniądze na przewiezienie psów oraz na szkolenia.
Przygody z ludźmi
Ks. Krzysztof Kowal podczas swoich dalekich wypraw omija autostrady. Wybiera trasy poboczne, przez miasteczka i wioski. – W jeździe samochodem cel się liczy, a więc wybiera się autostrady. Tu nie chodzi o cel, tylko o drogę i spotkania z ludźmi – wyjaśnia. Wspomina, jak opuszczał Serbię i żeby wydać wszystkie drobne pieniądze, poszedł do sklepu z owocami. – Sprzedawca widząc, że mu daję wszystko co mam, dał mi jabłka i pyta, co jeszcze podać. Byłem zdziwiony, że jeszcze coś mogę za te pieniądze wybrać, ale skoro tak, to poprosiłem o truskawki. A on dalej pyta, co jeszcze. To wziąłem banany i pytam, czy wystarczy tych pieniędzy, a on, że tak, chociaż to były przysłowiowe 2 zł – opowiada ks. Krzysztof. I ten mężczyzna ze straganu gdzieś w Serbii, który obdarował owocami przejezdnego motocyklistę, nie ma świadomości, że to spotkanie zostawi w tym człowieku ślad, którym będzie się po latach dzielił.
Innym razem, gdy jechał skuterem po drodze krajowej w Albanii, wyprzedził go samochód, a potem nagle zahamował. Okazało się, że odcinek nawierzchni był wycięty i posypany szutrem. Gdy ks. Krzysztof ostro zahamował, skuter poleciał w jedną stronę, a on w drugą. – Skuter miał zdrapany lakier, a ja, ponieważ odpiął mi się ściągacz przy rękawie, miałem zdartą skórę na ręce – opowiada. Trzeba było to opatrzyć, a najbliżej była tylko jakaś wioska. Ale spotkał tam życzliwych ludzi, którzy ściągnęli lekarza, naprawili lusterko w skuterze i jeszcze go nakarmili. – Takie spotkania są świetne i na motorze zdarzają się częściej. Dla mnie to jest przygoda – przekonuje.
Wolę jechać „na Opatrzność”
Podczas wypraw motorowych ks. Kowal zachwyca się nie tylko spotkaniami z ludźmi, ale także z Bogiem. Przyznaje, że ma wtedy dużo czasu na modlitwę, chociaż różaniec odmawia specyficznie. – W trasie modlitwa jest rwana, bo są różne sytuacje na drodze. Jak się zgubię z tajemnicami, to i tak kontynuuję albo przeznaczam sobie czas na modlitwę i wtedy odmawiam „Ojcze nasz” na okrągło przez godzinę – opowiada ks. Krzysztof. Stara się codziennie odprawić Mszę św., ale przyznaje, że nie zawsze to było możliwe.
Uważa, że wyprawy trzeba planować, ale z drugiej strony trzeba zaufać Panu Bogu. – Wiele razy się przekonałem, że jak czegoś mi brakowało, potrzebowałem pomocy, to nie musiałem się denerwować. Wystarczyło poczekać, bo Pan Bóg nigdy nie zostawia, jak Mu się ufa, a przy tym daje różne doświadczenia – przekonuje ks. Kowal. – Trzeba w tych różnych sytuacjach przyjąć swoją niemoc i pogodzić się z faktami, na które nie mamy wpływu – wyjaśnia.
Na początku lipca ks. Krzysztof wybiera się na motorze do Irkucka w Rosji i nad Bajkał. To będzie w obie strony 16 tysięcy kilometrów. Będzie tam przewodnikiem grupy, która dotrze na miejsce koleją transsyberyjską. Opowiada, że kolega, z którym przygotowuje się na tę wyprawę, był pełen zapału, jak było dużo czasu do wyjazdu. Im bliżej tego terminu, tym bardziej rodzą się w nim różne wątpliwości. – Pyta mnie, jak my tam sobie poradzimy. To mu mówię: ty jesteś mechanik, ja ksiądz, to czego się boisz? – śmieje się ks. Krzysztof.
Panie, przebacz nam
W internecie od kilkunastu lat krąży śpiewnik kierowcy, opracowany przez jednego z księży. To nawet bawi, gdy się czyta, że przy prędkości 90 km/h można śpiewać To szczęśliwy dzień, a przy 120 km/h Liczę na Ciebie, Ojcze. Potem, wraz ze wzrostem prędkości, padają tytuły Panie, przebacz nam, Zbliżam się w pokorze czy przy 160 km/h U drzwi Twoich stoję Panie. Bawi tylko, gdy się to czyta. W rzeczywistości ma się jedno życie i motocykl wielu osobom to życie odebrał, okradając rodziców, żony, mężów czy dzieci z najbliższych im osób. Biorąc pod uwagę statystyki wypadków śmiertelnych z udziałem motocyklistów, rodzi się więc pytanie, czy katolik powinien aż tak ryzykować życie? Są przecież bezpieczniejsze środki komunikacji.
Jest kilka rodzajów motocykli, m.in. sportowe, czyli ścigacze (nazywane popularnie wiertarkami), choppery i turystyczne. Ks. Krzysztof Kowal mówi, że jak ktoś rozpędza się ścigaczem do 200 km/h, potem ostro hamuje, żeby kręcić kółko i by opona „parowała” (czyli się paliła), to brakuje mu rozsądku. – W prowadzeniu jednośladu trzeba być mądrym, odpowiedzialnym oraz przewidującym maksymalnie kierowcą – przekonuje. Jednocześnie dodaje, że niezależnie od tego, jakim pojazdem się podróżuje, zawsze kierowców obowiązują przepisy ruchu drogowego, a także konieczność dostosowania prędkości do swoich umiejętności oraz warunków pogodowych. Dodaje też, że wypadki mogą się zdarzyć wszędzie i w różnych okolicznościach. Sam nogę złamał… w czasie tankowania na stacji benzynowej, kiedy pojazd przygniótł mu nogę. – Motocykliści często są postrzegani jak dawcy narządów. A ja poznaję tu ustatkowanych i odpowiedzialnych ludzi, którzy korzystają z piękna przyrody, jaką Pan Bóg daje – dopowiada ks. Dariusz Mazepa. – Staramy się dawać innym motocyklistom dobry przykład, by nie wyprzedzali na podwójnej ciągłej i dostosowywali prędkość do warunków oraz obowiązujących przepisów – dodaje ks. Dariusz Kwaśny.