Najpierw miałam do czynienia z tymi domowymi, które ma każdy, choć nie zdaje sobie najczęściej z tego sprawy. A więc fotografie rodzinne, przedstawiające ludzi, których w większości nie znam. Archiwista wie, że należy je podpisać, wypytywać o nie żyjących członków rodziny, szukać okoliczności powstania zdjęcia. Tymczasem na przykład album w szmaragdowej ceramicznej oprawie leżący w mieszkaniu mojej cioci jest pełen zdjęć, których nie będę w stanie rozpoznać. Każdego roku obiecuję sobie, że przyjdę do cioci z notesem, usiądziemy obok z mamą i one będą odszyfrowywać, a ja zapisywać.
Na archiwum domowe składają się także pamiętniki i listy. Szczęśliwy ten, kto ma je w swoich rodzinnych zbiorach. Wiem, jakie są cenne po latach, nie dlatego, żeby odkrywać sensacyjne sekrety skrzętnie dotąd ukrywane, ale żeby się zapoznać z kimś, kogo już nie ma. Wejść w jego codzienność, przenieść się w czasie, spojrzeć na ówczesny świat jego oczami. Ale dzienniki i pamiętniki są nieocenionym skarbem nie tylko dla rodziny. Pracując nad książką, która ukaże się w marcu, czytałam dzienniki Victora Klemperera, profesora literatury na uniwersytecie w Dreźnie. Był synem rabina, przyjął chrzest, ożenił się z Niemką. Jego dzienniki są wstrząsającym zapisem procesu, który doprowadził do Holokaustu. Pisał, nie znając finału. Jednego dnia zabroniono mu korzystać z biblioteki, kolejnego – prowadzić samochodu, potem w mieście pojawiły się tabliczki zabraniające Żydom innych rzeczy. I nikt nie reagował. Bo nic nie stało się nagle. Dzienniki Klemperera są przestrogą ogromnej wagi.
A wracając do archiwów: ile takich dokumentów czasu mogą kryć? Jak bardzo niewygodnych, bo nie po myśli? A może raczej fragmentów życia, które nie chciałoby zostać zapomniane? Może po prostu fragmentów prawdy? Dlaczego nie nazwać tego po imieniu? Piszę to trochę rozgoryczona, bo właśnie dostałam odmowną odpowiedź od archiwistów pewnego zgromadzenia. Jedna odpowiedź była bezlitosna: nie. Druga nie zachęcała do poszukiwań: nie mamy.
Archiwiści, jak wszyscy ludzie, są różni. Spotkałam takich, którzy traktowali mnie jak natręta, innym byłam obojętna i wcale nie zainteresowało ich to, czego szukam. Na odpowiedź z największego archiwum Berlina fotoedytor mojej książki czeka kolejny miesiąc, kierownik innego niemieckiego archiwum nie wysyła zdjęć, choć obiecał już kilka razy. Ale są też inni, którzy poświęcali mi swój czas, dzieląc się wiedzą, bo interesowała ich prawda. Bo do pracy w archiwum też trzeba mieć powołanie.