„Mistrz słowa”, „orędownik pokoju” – te określenia powtarzają się niemal w każdej notatce powiadamiającej o jego śmierci. Amos Oz był dla mnie ważnym pisarzem, a poznałam go dość późno, kiedy zapragnęłam poznać Izrael także przez literaturę. Debiutował w 1965 r. tomem opowiadań Tam, gdzie wyją szakale, pierwsze polskie tłumaczenie jego książki miało miejsce w 1996 r. i była to powieść Poznać kobietę, a ja przeczytałam Spokój doskonały dopiero w 2010 r. Od tej pory oglądam Izrael jego oczami, choć to wcale nie są książki krajoznawcze. Właściwie powinnam napisać, że poznaję Izraelczyków poprzez powieści Oza i jego dobrego przyjaciela, Dawida Grosmana. Dzisiaj Grosman opłakuje Oza, który już niczego nie napisze; nie znajdę w księgarni jego nowej książki – i to jest właśnie najsmutniejsze, gdy ulubiony pisarz umiera. Czytelnikom odebrana zostaje nadzieja na literaturę, na słowa, na które zawsze czekają, na światy, które te słowa tworzą, na emocje, jakie wzbudzają. Wzdycham trochę z ulgą, dla mnie śmierć Amosa Oza trochę się odwlecze, nie przeczytałam jeszcze kilku tytułów, trochę mi jeszcze pozostawił.
Klausner
Amos Oz to wcale nie jest prawdziwe nazwisko, wymyślił je w czasie, gdy buntował się przeciwko ojcu, a może przeciwko przeszłości. Ciekawie się zaczyna, prawda? W swojej autobiograficznej książce zatytułowanej Opowieść o miłości i mroku (została kilka lat temu zekranizowana, matkę pisarza zagrała Natalie Portman) napisał tak: „Gdy byłem chłopcem, miałem nadzieję, że kiedy dorosnę, zostanę książką. Nie pisarzem, tylko właśnie książką. Ludzi można wybić jak mrówki, nawet pisarzy nietrudno jest zabić. W wypadku książki wszakże, nawet gdyby ją niszczyć metodycznie, pozostaje szansa, że jakiś egzemplarz ocaleje i przez wieki całe będzie dalej wiódł swój cichy żywot na regale, na półce w zapomnianej bibliotece gdzieś na uboczu, w Rejkiawiku, Valladolid czy w Vancouver”. No cóż, można zaryzykować twierdzenie, że każda z jego powieści jest w jakiejś mierze autobiograficzna, zresztą, czy nie jest prawdą, że każdy pisarz jest w każdej napisanej przez siebie książce? Poznajemy bohaterów stworzonych przez niego, przez opowieść idziemy drogą wyznaczoną przez pisarza, przez jego wyobraźnię, którą urodziło jego życie: jego emocje, jego doświadczenie, ludzi, których spotkał. Więc nie mam oporów żadnych, żeby przyznać: tak, Amos Oz był książką, nie pisarzem, ale książką.
Urodził się w Jerozolimie w 1939 r. Pierwsze lata dziecięce spędził w dzielnicy Kerem Awraham, a on sam nazywał się Amos Klausner. Rodzice pochodzili z Wilna i Równego, skąd wyemigrowali w latach 30. W domu rozbrzmiewały różne języki, bo Fania i Arie książki czytali po francusku, niemiecku i angielsku, mówili do siebie po polsku. Ale z synem rozmawiali tylko po hebrajsku. Amoz Oz twierdzi, że w ten sposób chcieli go chronić przed niebezpiecznymi wpływami europejskimi. Miał stać się prawdziwym Izraelczykiem. Kerem Awraham z tamtego czasu już nie ma, ale przetrwało w wielu powieściach Oza, takich jak Mój Michael, Tam, gdzie wyją szakale, To samo morze, nie wspominając oczywiście Opowieści o miłości i mroku.
Ojciec, bibliotekarz a przy tym wielki erudyta, marzył o karierze uniwersyteckiej dla syna. Wprawdzie miała to być zdecydowanie humanistyka, a nawet konkretnie miała dotyczyć języka hebrajskiego, który potrzebował nowych słów, ale to zamiłowanie matki do sztuki opowieści wpłynęło na wrażliwość Amosa.
Jerozolima wtedy była świadkiem takich wydarzeń, jak: podział Palestyny na kraj arabski i żydowski w listopadzie 1947 r., ogłoszenie powstania Państwa Izrael w maju 1948, po którym nastąpiło oblężenie miasta, pogłębiającej się depresji matki, która zakończyła się jej samobójczą śmiercią w roku 1952. Jej jedyny syn miał wtedy lat dwanaście. Milczenie na temat tej śmierci trwało lat kilkadziesiąt, ale jak dobrze wiemy, pamięć i wspomnienia wymykają się narzuconej sobie dyscyplinie. Po latach Oz napisze: „Gdyby nie ta śmierć, byłbym prawdopodobnie zupełnie innym pisarzem. Może nie pisałbym o rodzinach przez całe życie, może rodzina nie stanowiłaby dla mnie takiej tajemnicy”.
Kibucnik
Z pewnością nie znalazłby się w kibucu, jednej z wielu powstających jak grzyby po deszczu kolektywnej wiosce, gdzie wszystko należy do wszystkich i każdy służy wspólnocie. 14-letni Amos porzuca nazwisko ojca jako wyraz buntu i wyprowadza się z Jerozolimy do kibucu Chulda przy szosie do Tel Awiwu. Drobny i delikatny chłopiec z inteligenckiej rodziny nazywa się teraz Oz (co oznacza siłę) i pracuje fizycznie. Nie zna tam nikogo, nie ma tam żadnej rodziny, z roku na rok czuje, jak mocno wrasta we wspólnotę, która z założenia miała być idealna, a przecież jest pełna mniejszych i większych nieszczęść, bólu, cierpienia, nieporozumień, zazdrości, samotności. Okazało się, że natura człowieka jest wszędzie taka sama i nie można jej zmienić. Obserwuje więc i pisze. Oczywiście przede wszystkim zbiera buraki i uczy w kibucowej szkole, a pisze nocami, siedząc na desce klozetowej, żeby nie budzić śpiącej żony. Bo w międzyczasie się żeni i rodzą mu się dzieci. Mieszkanie w kibucu lat 60. jest małe, wszystkie dzieci niemal zaraz po urodzeniu mieszkają w tzw. domu dzieci, z rodzicami przebywając tylko trochę popołudniami. Dzieci mają swoje życie, dorośli swoje. Każdy ma swoją rolę do odegrania w kibucowej wspólnocie, każdy jest przydatny. Pisarz najmniej, więc Amos Oz musi przez wiele lat łączyć obowiązek z przyjemnością. To właśnie od niego dowiedziałam się, jak mogło wyglądać życie w kibucu, tam dzieją się historie wielu jego opowiadań (np. zebranych w tomie Wśród swoich) oraz powieści Może gdzie indziej czy Spokój doskonały. W wywiadach Amos Oz mówił, że kibuc był dla niego czymś w rodzaju laboratorium: zamknięta trzystuosobowa społeczność ludzi, których relacje pilnie obserwował. Tymczasem książki Oza zaczynały przynosić całkiem spory dochód, który oczywiście trafiał do kasy kibucu, więc zwolniono pisarza z wielu fizycznych robót. Teraz już zarabiał jako pisarz, przy okazji ucząc dzieci w kibucowej szkole. I tak by pewnie trwało, gdyby nie choroba jego syna. Lekarze kazali zmienić klimat. Amos Oz z rodziną w 1986 r. przeprowadził się na Pustynię Negew, w okolice Beer Szeby (na tamtejszym uniwersytecie wykładał literaturę), do miasteczka Arad, gdzie mieszkał do śmierci.
Izrael kochał
Będąc Izraelczykiem, nie można uciec od polityki. Amos Oz wiedział to doskonale, a jego osobiste doświadczenie spowodowało, że angażował się w nią coraz bardziej. Ale nie jako pisarz – jego powieści zawsze opowiadają ludzkie losy, są skupione na namiętnościach, emocjach, które z polityką nie mają nic wspólnego. Mawiał, że ma dwa długopisy: jednym pisze powieści, drugim podpisuje różne rezolucje.
Najpierw jako żołnierz brał udział w wojnie sześciodniowej w 1967 r., potem w wojnie Jom Kippur w 1973 r. Później zaangażował się w ruch pokojowy. Był współzałożycielem organizacji Pokój Teraz (Szalom Achszaw), który wzywał do porozumienia z Palestyńczykami w zamian za ustępstwa terytorialne. Uważał, że żydowscy osadnicy powinni wycofać się ze Strefy Gazy, a organizacja powinna monitorować i ograniczać osadnictwo na ziemiach palestyńskich. Był za to znienawidzony przez przedstawicieli izraelskiej prawicy. W 2006 r. razem z pisarzem Dawidem Grosmanem wezwali rząd Izraela do zaprzestania działań militarnych i przystąpienia do negocjacji z rządem Libanu. Dwa dni później zginął w czasie operacji wojennej syn Grosmana.
Mimo że jego poglądy polityczne były krytyczne wobec postępowania rządu Izraela i wielu jego mieszkańców (nazywano go nawet zdrajcą), to pisarzem był popularnym i uwielbianym. Izrael krytykował, ale kochał. Kiedy zaczynał mówić o Izraelczykach i o kraju, tę miłość było słychać: do ziemi, do kultury, do języka.