Akceptacja dla języka Leszka Jażdżewskiego to dość istotne zerwanie z Tuskową metodą uprawiania polityki – unikania ideologicznych kantów, szukania światopoglądowej równowagi. Ale jest też pytanie czysto ludzkie. Miał być one man show, skończyło się inaczej. Czyżby Tuska zawiodła intuicja. Jego zakłopotani zwolennicy tłumaczą, że po prostu tak wyszło. Niektórzy bronią Jażdżewskiego, choć przeważa opinia, że to błąd. Po stronie mniej życzliwych komentatorów pojawiają się różne odpowiedzi. Że Tusk wyczuwa antyklerykalne nastroje i próbuje na nich jechać. Albo przeciwnie, że nie zdecydowawszy się na powrót do polskiej polityki, toleruje coś, co w Polsce może mu i zaszkodzić, ale nie w zachodniej Europie. Uważny słuchacz zauważy, że można było jego własny wykład odczytać jako manifestację patrzenia na polskie tematy z europejskich czy światowych wyżyn.
Może tak, może inaczej. Warto jednak spojrzeć przez chwilę na przypadek Jażdżewskiego bez kontekstu jego protektora, który klepał go ciepło po ataku na Kościół, cały Kościół, a nie „poszczególne zjawiska”. I wtedy sprawa staje się prostsza. To przejaw tabloidyzacji wszystkiego: polityki, publicystyki, nawet nauki. Wybić się można dziś w Polsce właśnie tak. Rzucając coś mocnego. Oto już kilka lat temu pewien lewicowy publicysta chciał skrytykować ministra kultury za jego krytykę filmowego festiwalu w Gdyni. Rzucił „panie Gliński, pan się odp… od Gdyni”, i nagle dla owego autora pojawiły się oferty pisywania nie tylko we wciąż elitarnej „Krytyce Politycznej”.
Takich przykładów jest mnóstwo. Pewien profesor prawa stał się na stare lata blogerem wdającym się w karczemne połajanki z zupełnie nieznanymi ludźmi. To z kolei otworzyło mu szeroko drogę do mainstreamowych mediów. To, a nie jego prawnicze książki. Piszę o ludziach lewicy czy liberałach, ale po prawej stronie jest podobnie. To dlatego prawicowy felietonista nazwał z rozmysłem papieża Franciszka „idiotą” (za rzekome „lewactwo”), a kilku twitterowym zagończykom własna partia, PiS, nie umie zamknąć buzi. Ba, jednego z takich zagończyków nagradza miejscem na listach do europarlamentu, choć facet umie głównie ubliżać innym.
Nie trywializuję problemów, które poruszył Jażdżewski. Temat oskarżeń wobec Kościoła to walec, który się toczy. Lada dzień zobaczymy film Tomasza Sekielskiego o pedofilskich skandalach. On będzie kolejnym problemem dla Kościoła – jak Kler. Można było jednak o tym mówić poważnie, z troską. Albo wygłosić demagogiczny manifest, którym nawet ksiądz Kazimierz Sowa, związany z politykami Platformy Obywatelskiej, poczuł się zaniepokojony, bo był utkany z uogólnień i stereotypów. Jażdżewski wybrał tę ostatnią drogę, i dzięki temu stał się znany. Będziemy go teraz często widywać. Wyszedł z niszy.
Czy było warto? Zależy, kto jaką ma hierarchię wartości i celów. Jest to model powszechny. Na tyle powszechny, że przychodzi mi do głowy myśl zabawna, choć nie ma w tym niczego zabawnego. Może po prostu Tusk uznał, że nie może odmówić młodszemu od siebie organizatorowi jego wizyty w Polsce takiej drogi kariery. Tak jak Jarosław Kaczyński nie odmawia szkodzącej mu nieraz Krystynie Pawłowicz. Bo takie są czasy. Bo duchowi czasów przeciwstawiać się nie sposób. Naturalnie można szukać i innych odpowiedzi. Jedno jest pewne: nazwisko „Jażdżewski” usłyszymy jeszcze nieraz. Nie jest to radosna wiadomość.