Była pięknie oświetlona, więc gdy skądś wracaliśmy, wiadomo było, że trasa musiała przebiegać w taki sposób, żeby można było zahaczyć o Île de la Cité i nacieszyć oczy tym dawnym pięknem i majestatem. W tym czasie na placu naprzeciwko wejścia do katedry zbudowano wysoki podest, można było wejść na niego, usiąść na samym szczycie i podziwiać fasadę z innej perspektywy, nie zadzierając głowy. Można ją było tak kontemplować długo, szczególnie że wieczory były ciche, turyści już spali, było tylko kilkoro przechodniów, którzy tak jak my potrzebowali intymności z katedrą.
Lubiłam też jej widok spod kultowej księgarni Shakespear&Company na drugim brzegu Sekwany. Katedra wypływała niczym okręt i kołysała się nad kwitnącymi na różowo i biało drzewami. Kwitły, bo za każdym razem, gdy byłam w Paryżu, był kwiecień.
Nie lubiłam krążących wokół niej i wewnątrz niej tłumów. Zawsze była kolejka do wejścia. W środku nikt się nie przejmował tym, że to kościół. Za każdym razem przez głośniki wygłaszane były w kilku językach prośby o ciszę, bo to jest miejsce święte. Nikt sobie z tego nic nie robił. Wszyscy chodzili z zadartymi głowami, robili zdjęcia i rozmawiali. Ale nawet w takich okolicznościach – po których niczego dobrego bym się nie spodziewała, które mnie zawsze zniechęcają do zwiedzania zabytków, sprawiają, że mam ochotę uciec jak najdalej – Notre Dame mnie zachwyciła. Ale to nie był taki zachwyt, który normalnie towarzyszy doświadczeniu piękna, to było przeżycie mistyczne. Usiedliśmy w ławce po lewej stronie, patrzyłam na rozetę północną i ogarnął mnie wielki spokój. Zniknęli wszyscy ludzie i zostałam w niej sama. Nikt mi nie przeszkadzał, w jednej chwili przestałam słyszeć rozmowy we wszystkich językach świata. Chyba odmówiliśmy różaniec, na pewno się modliliśmy, a potem po prostu siedzieliśmy tam i czas przestał płynąć. Byliśmy tylko my i to piękno, jego mądrość, jego miłość, jego prawda. Mogłabym tam zostać, w nocy skulić się na tej ławce i spać, potem rano się obudzić i znowu patrzeć, po prostu być.
Kiedy wyszłam na dzienne światło, miałam wrażenie, jakbym wychodziła ze statku kosmicznego, który całkiem przed chwilą przywiózł mnie z jakichś przestrzeni odległych. Z innego świata.
Całe szczęście, że się nie zawaliła, ale tych trzynastowiecznych witraży już nie zobaczę.