Każdemu odwiedzającemu Izrael jedną z pierwszych rzeczy, która rzuca się w oczy, jest wszechobecność broni. Trudno się dziwić, że kraj, który znajduje się od początku swego powstania w konflikcie z sąsiadami, którego z północy atakuje libański Hezbollah, a z zachodu Hamas, którego za śmiertelnego wroga uważa niedaleki w sumie Iran, jest pełen wojska. Oddziały młodych chłopców i dziewcząt, którzy odbywają obowiązkową służbę wojskową, spacerują uzbrojone po zęby ulicami miast i miasteczek. Dodatkowo przy atrakcjach turystycznych umieszczone są punkty kontrolne, których pilnują albo żołnierze, albo również uzbrojeni w długą broń policjanci.
Ale broń jest wszędzie, portier w hotelu otwiera drzwi z szerokim uśmiechem, dyskretnie odsłaniając pod połą marynarki umieszony pistolet. Gdy wchodzisz do restauracji, na wejściu przy stoliczku czeka mężczyzna lub kobieta z pistoletem przy pasku, która wskaże ci zarezerwowany stolik. Gdy odwiedzaliśmy góry na północy, z pięknym widokiem na wioski po libańskiej stronie (gdzie skądinąd do wojny szykują się opłacani przez Iran bojownicy Hezbollahu), spotkaliśmy przy tarasie widokowym cztery mniej więcej osiemnastoletnie dziewczyny na pikniku. Jedna kroiła warzywa, druga na kuchence gazowej gotowała szakszukę (jajka sadzone na sosie pomidorowym), inna szykowała obrus i sztućce. Gdy postanowiły zrobić sobie selfie przed zjedzeniem śniadania, każda podniosła z ziemi ciężki karabin. W tylnej kieszeni spodni trzymała smartfona, w drugiej dodatkowy magazynek. Później dowiedziałem się, że miały akurat wojskowy urlop, ale broń trzymały ze sobą cały czas – wszak na pograniczu nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie wojna.
Emerytowany generał pokazywał nam wsie po izraelskiej stronie granicy. – Widzicie, każdy z tych domów jest pierwszą linią frontu naszego państwa. Jeśli ktoś nielegalnie przekroczy naszpikowaną elektroniką granicę, zaalarmowani mieszkańcy sięgają po broń. Państwo wyposaża ich nawet w broń przeciwpancerną na wypadek, gdyby z ogarniętego wojną domową Libanu wtargnęły czołgi lub transportery opancerzone. To na ramionach mieszkańców spoczywa obowiązek ochrony Izraela w pierwszych godzinach konfliktu.
Gdy z kolei pojechałem na granicę ze Strefą Gazy, skąd na teren Izraela co kilka dni sypią się rakiety, mieszkanka kibucu tłumaczyła, że choć jej mąż pracuje w międzynarodowej korporacji i mogliby się przenieść do dowolnego miasta na świecie, oni świadomie chcą żyć w tym miejscu – pokazała na plac zabaw, przy którym stał mały bunkier pomalowany na żółto, ozdobiony wizerunkiem Kubusia Puchatka i Kangurka; dzieci od usłyszenia syreny mają trzy sekundy by schronić się przed rakietami. Mieszkają tam, bo uważają to za swój obowiązek, to ziemia ich przodków i gotowi są jej bronić. Dlatego mimo uciążliwości życia w strefie wojny z trójką małych dzieci nie zdecydują się na wyprowadzkę.
Na co dzień – nie licząc rodzin ortodoksyjnych Żydów – Izrael to bardzo liberalny kraj. W Tel Awiwie w tysiącach klubów młodzi, imprezując non stop, odreagowują stres związany z życiem w zagrożeniu. Ale równocześnie ten liberalizm istnieje tylko dzięki tym ludziom, którzy uważają, że ich obowiązek wobec państwa i narodu jest czymś nadrzędnym. Tam dobrze widać, że liberalna demokracja może istnieć tylko dzięki tym, którzy z poczucia patriotyzmu gotowi są służyć swojemu państwu.