Co prawda Hezbollah, mający bazy na libańskim południu, już od 8 października ubiegłego roku (dzień po ataku Hamasu) prowadzi – jak deklaruje – wojnę z „małym szatanem”, bo tak Izrael nazywają radykalni szyici. Jednak wojna ta, jak dotąd, ograniczała się do raczej niewiele szkodliwych uderzeń mało precyzyjnych rakiet na izraelskie osiedla, rozmieszczone kilka, do kilkunastu kilometrów za granicą. Więcej w tym było propagandowej niż fizycznej agresji. Teraz jednak Hezbollah, libańska przybudówka reżimu irańskich ajatollahów, ma powód, by uderzyć mocniej. I może sobie na to pozwolić.
Organizacja dysponuje w Libanie 25 tys. bojowników pod bronią oraz dodatkowymi 30 tys. przeszkolonych rekrutów, których można w każdej chwili zmobilizować. W dodatku wspomniane wyżej nieprecyzyjne pociski to tylko rezerwa bogatego i znacznie precyzyjniejszego wyposażenia, zgromadzonego na koszt Teheranu. Hezbollah może nim bez trudu ostrzelać chociażby 300-tysięczną Hajfę, co byłoby poważnym ciosem w militarną strukturę Izraela, nie mówiąc już o masakrze cywilów. Pod względem możliwości zagrożenia Hezbollah stanowi więc dla ekipy Binjamina Netanjahu przeciwnika znacznie poważniejszego od Hamasu – a przecież sami widzimy, z jakim trudem Izrael zmaga się z tym ostatnim.
Oko za oko
Haret Hreik to peryferyjna dzielnica Bejrutu, położona na południu miasta. Dawniej mieszkali tam prawie wyłącznie maronici (chrześcijańska grupa religijna), natomiast od 30 lat napływa tam z prowincji ludność szyicka. Szyici wybudowali osiedle Danijeh, które właściwie pochłonęło Haret Hreik. To w jeden z tamtejszych budynków wieczorem 30 lipca uderzyła izraelska rakieta. Uderzenie było precyzyjne. Poza Szukrem zginęła jednak dwójka dzieci, kilkadziesiąt osób poraniono. W końcu chodzi o pocisk artyleryjski, który uderzył w gęsto zaludnioną dzielnicę.
Trzy dni wcześniej w izraelskiej osadzie Madżdal Szams chłopcy grali w piłkę. Rakieta uderzyła w boisko w kilka sekund po alarmie, nie było szans na ucieczkę. Po chwili rozrzucone kawałki ciał jedenastu dzieciaków w wieku 10-16 lat walały się po murawie. Zgon zaginionego dwunastego ogłoszono po dwóch dniach – nie można go było z czego poskładać, pocisk trafił prawdopodobnie prosto w niego.
Madżdal Szams nie jest osadą żydowską. Mieszkają w niej Druzowie, bliskowschodnia wspólnota religijna, którą tylko z powodów kulturowych wiąże się z islamem. Druzowie z właściwego Izraela są neutralni w konflikcie żydowsko-arabskim, jednak w tym przypadku chodzi o Druzów mieszkających w strefie tzw. Wzgórz Golan, odebranej Syrii podczas wojny w 1967 r., następnie zaś jednostronnie anektowanej. Ludzie ci sympatyzują raczej ze starą ojczyzną. A właśnie w nich uderzyła rakieta, co do której Izrael ogłosił, iż była wystrzelona przez Hezbollah. Sam Hezbollah temu zaprzeczył i oczywiście nie musimy mu wierzyć, jednak cała sprawa wygląda dziwnie, bowiem uderzenie wcale nie wydaje się przypadkowe. W każdym razie izraelski rząd uznał to za casus belli. Kiedy nadto 30 lipca pocisk Hezbollahu pozbawił życia mieszkańca galilejskiej osady Ha-Goszrim, wieczorem tego samego dnia rakieta Izraela uderzyła na Bejrut, pozbawiając życia prawą rękę szefa proirańskiej organizacji bojowej.
Emancypacja libańskich pariasów
„Hezb” w języku farsi (perski) znaczy partię, złożenie Hezb-o-llah tworzy hasło „Partia Boga”. Już sama nazwa wskazuje, że partia raczej nie grupuje zwolenników międzyreligijnego dialogu. Należą do niej libańscy szyici. W tym wieloreligijnym i wielokulturowym kraju szyici, dawniej zwani „metualami”, stanowili najniższą grupę społeczną, rodzaj pariasów, którym przydzielano najgorzej płatne zajęcia. Przy czym najbardziej dotyczyło to południa Libanu; szyici zamieszkujący dolinę Bekaa, położoną na wschodzie i graniczącą z Syrią, zawsze byli nieco zamożniejsi i znacznie lepiej zorganizowani. To właśnie wśród tych ostatnich, około 1960 r., pojawiło się zarzewie religijnego i politycznego radykalizmu. Wojna domowa, jaka wybuchła w Libanie w 1975 r. i trwała piętnaście lat, tylko te tendencje pogłębiła. W wojnie tej szyici, początkowo postrzegani przez Zachód głównie jako wrogowie palestyńskich uchodźców (dzisiaj 10 proc. populacji kraju), nie byli uważani za niebezpiecznych, z czasem jednak przebili samych Palestyńczyków liczbą i siłą aktów terrorystycznych. Najbardziej spektakularnym było w 1983 r. wysadzenie w powietrze w Bejrucie dwóch baz wojskowych: amerykańskiej i francuskiej. Zginęło wtedy 299 żołnierzy, a motorem tego ataku, jak się później okazało, był właśnie, młody wtedy, Fuad Szukr, skądinąd urodzony w dolinie Bekaa.
Bojówki druzyjskie tworzyły wówczas formację Amal, co po arabsku znaczy „nadzieja”. W 1982 r. z Amalu wyłoniła się frakcja bardziej jeszcze bojowa i zdecydowanie proirańska. To Hezbollah, którego szefem jest Hasan Nasr Allah. Hezbollah, poza działalnością, jaka psuje mu opinię na Zachodzie, w samym Libanie, a przynajmniej wśród miejscowych szyitów, znany jest przede wszystkim ze skutecznej pracy na niwie społecznej i charytatywnej. To ważne dla świadomości mieszkańców kraju dotkniętego skutkami długotrwałej wojny domowej. Dodać należy, że libańska populacja szyitów, dawniej marginalizowana, z biegiem dziesięcioleci, dzięki wysokiemu przyrostowi naturalnemu, wyrosła na jedną z największych grup ludnościowych kraju. Dziś stanowią prawie 30 proc. ogółu zaludnienia, idąc tu łeb w łeb z sunnitami oraz nieznacznie tylko ustępując liczebnością chrześcijanom. Hezbollah dysponuje nadto legalnymi przybudówkami politycznymi, wraz z kilkudziesięcioma wiernymi mu posłami w libańskim parlamencie. Jest więc w Libanie poważną siłą.
Ogniwo łańcucha odwetu
Wiedząc to, trudno się dziwić, że Izrael dotąd raczej się nie palił do poważnej interwencji w tym kraju. Już raz Izraelczycy okupowali południowy Liban, kiedy to odpryski domowej wojny uderzały w pogranicze. Operacja wojskowa, prowadzona w latach 1982–1985 pod hasłem „Pokój dla Galilei”, przyniosła co prawda chwilowy spokój tamtejszym kibucom i moszawom (w kibucach własność jest wspólna, w moszawach indywidualna), jednak na dłuższą metę poważnie skomplikowała relacje Izraela z jego północnym sąsiadem. Od tamtej pory zza libańskiej granicy, z regularnością pór roku, lecą w kierunku izraelskich osad pociski, wystrzeliwane głównie z wyrzutni Hezbollahu. Nie jest to sytuacja komfortowa, ale Izrael zdążył się do niej przyzwyczaić. Rakiety szyitów były dlań trochę jak Tatarzy na kresach dawnej Rzeczypospolitej: pohałasowały chwilę i potem na dłuższy czas był spokój.
Dlatego dowództwo izraelskiej armii, skupione na operacji wokół Gazy, niechętnie liczyło się z możliwością otwarcia drugiego frontu na północy. Do takiego rozwiązania parł raczej rząd premiera Netanjahu, w którym znaczącą pozycję mają nacjonaliści, nastawieni równie bojowo jak ich przeciwnicy z Hezbollahu.
Skoro izraelskie służby namierzyły Fuada Szukra zaraz po szyickim ataku, znaczy to, że nie miały problemu z jego odszukaniem i lokalizacją. A to z kolei sugeruje, że miały go „na widelcu” już od dawna. Atak na Bejrut jest więc działaniem podjętym z rozmysłem i pełną świadomością jego możliwych następstw. Teraz świat czeka na kolejne ogniwo łańcucha odwetu.