Logo Przewdonik Katolicki

Bezradny Liban

Jacek Borkowicz
Izraelski nalot na miasto Al-Chijam w Libanie, 3 października 2024 r. | fot. Carl Court/Getty Images

Premier Netanjahu przekonuje Libańczyków, że jego bombowce uderzają nie w nich, ale w Hezbollah. Jednak Izrael, chcąc nie chcąc, dobija teraz całe państwo libańskie.

Szwajcaria Bliskiego Wschodu – tak powszechnie mówiono o Libanie, który jeszcze w połowie lat 70. ubiegłego stulecia był gospodarczą i turystyczną wizytówką całego regionu. Tymczasem na oczach dwóch, trzech pokoleń kwitnący ongiś kraj zamienił się w ruinę, której odbudowywać nikt już nie ma ochoty. Stało się tak mimo kilkakrotnych, poważnych wysiłków, by przerwać pasmo nieszczęść Liban trapiących. Można powiedzieć, że zadecydowało tutaj przekleństwo jego geograficznego położenia – czynnik dobrze znany nam, Polakom.
Libańczycy nigdy nie „wybili się na niepodległość”. Państwo to powstało po I wojnie światowej jako wynik rozgrywki pomiędzy czołowymi mocarstwami ówczesnego świata. Libański „języczek u wagi” miał być czynnikiem równoważącym ich wpływy na Bliskim Wschodzie. Jednak równowaga geopolityczna, jeśli jest zaplanowana odgórnie i nie ma wsparcia wśród ludzi, których dotyczy, nie jest wiecznotrwała.

Jak w kalejdoskopie
W 1920 r. ta część wielkiej osmańskiej Turcji, pokonanej w wojnie przez aliantów, przypadła Francuzom – razem z Syrią. Historycznie Liban zawsze uważany był za jej część, choć w kulturowym, a nie politycznym sensie. Libańska odmienność polega jednak na tym, że w przylegających do morza górach (od nich wzięło nazwę państwo) chroniły się przez wieki burzliwej bliskowschodniej historii różne wspólnoty wyznaniowe i etniczne.
Wymieńmy te najważniejsze. Zacząć wypada od maronitów. To wschodnia wspólnota chrześcijańska, połączona unią z Kościołem katolickim. U nas maronici znani są dzięki kultowi św. Szarbela, który w ostatnich latach przybiera na popularności. Dlaczego wypada zacząć od nich? Bo maronici, choć są w Libanie mniejszością, stanowili do niedawna grupę najbardziej wpływową. Jako jedyna wspólnota rozsiedleni są, w mniejszym lub większym stopniu, na terytorium całego kraju. Oni też – i ten fakt jest w całej sprawie kluczowy – byli i pozostają promotorami libańskiej państwowości.
W drugiej kolejności idą muzułmańscy sunnici, którzy wraz z maronitami długo stanowili trzon libańskich elit intelektualnych, politycznych i gospodarczych.
Na przeciwległym biegunie społecznej drabiny sytuują się Druzowie oraz szyici. Ci pierwsi to wspólnota religijna, przez wielu nazywana sektą, której odrębność zarówno od chrześcijan, jak i muzułmanów (choć kulturowo bliżej Druzom do świata islamu) sprawia, że są osobnym etnosem i dlatego piszemy ich dużą literą. Druzowie, stereotypowo uważani przez tamtejszy ogół za „dzikich górali”, mieli w historii kraju wiele do powiedzenia, ale za czasów tureckich, kiedy ich bejowie rządzili, z ramienia Stambułu, libańskimi górami. Po 1920 r. to się zmieniło, co sprawiło że Druzowie niejednokrotnie zwracali się przeciwko państwu.
Wreszcie szyici, zwani w Libanie „Metualami”. Tradycyjnie wywodzili się ze społecznych nizin, a w polityce nie mieli nic do powiedzenia. To się zmieniło, gdy ich odsetek w kraju, na skutek wysokiego przyrostu naturalnego, zaczął wyraźnie piąć się w górę. Ale ta zmiana zbiegła się z czasami dla Libanu dramatycznymi, o czym za chwilę.
Jest jednak czynnik, który – poza kruchą ideą państwową, reprezentowaną przez maronitów i bogatszych spośród szyitów – scala wszystkie cztery główne grupy. To język, wszyscy bowiem mówią po arabsku. Z tego powodu można prawie wszystkich Libańczyków nazwać Arabami, jednak oni sami, a przynajmniej ich część, nie bardzo tego chcą, gdyż to oznaczałoby rozpłynięcie się w arabskim morzu, czytaj: przyłączenie do Syrii. A ta zawsze bardzo o to zabiegała. Jak więc zdefiniować libańską tożsamość i odrębność? Pomysł na to mają jedynie maronici, którzy twierdzą, że są potomkami Fenicjan. I chyba nie bez racji.

Między Wielkim Bratem a Małym Szejtanem
Krucha równowaga załamała się w 1975 r. wraz z wybuchem wojny domowej, która na kilkanaście lat pogrążyła kraj w odmęcie anarchii. Zaczęło się od Palestyńczyków, którzy wygnani z ojczyzny przez Izrael masowo migrowali do Libanu, co więcej, w tym niewielkim śródziemnomorskim kraiku założyli główną kwaterę OWP, organizacji walczącej o starcie państwa izraelskiego z powierzchni ziemi. To się nie mogło dobrze skończyć i rzeczywiście efektem był wybuch walk pomiędzy OWP a Libańczykami. Ci wezwali na pomoc Syrię, której wojska ochoczo wkroczyły do Libanu, niosąc „bratnią pomoc” tamtejszej ludności przed „palestyńskimi terrorystami”.
Skąd my to znamy? Liban rzeczywiście, jak Polska, ma kłopoty z powodu swojego położenia. Wielkim Bratem – że zacytujemy znane wszystkim pojęcie z Orwella – jest dla niego Syria. Otóż syryjska armia szybko zmieniła front i zamiast pacyfikować Palestyńczyków, zwróciła się przeciw libańskim elitom, maronitom i szyitom. Nic dziwnego, one przecież były jedyną przeszkodą przed włączeniem Libanu do Syrii. Zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi, która ustała dopiero w 1990 r., jednak za cenę pełnego podporządkowania Bejrutu Damaszkowi. Syria nie odważyła się na jawną aneksję, ale i tak w osłabionym wojną domową Libanie robiła, co chciała.
Sąsiedzki protektorat udało się Libańczykom zrzucić w 2005 r., kiedy to dzięki masowym protestom zwanym „cedrową rewolucją” wyszły z kraju syryjskie wojska. Nie trwało to długo. W sześć lat później w Libanie zwyciężyły partie prosyryjskie, co było refleksem wojny domowej w Syrii rządzonej przez dyktatora Asada. Ten w walce wspierał szyitów przeciw sunnitom. Wykorzystali to libańscy szyici i przejęli władzę.
Ale jest jeszcze sąsiad drugi. Małym Szejtanem, czyli szatanem, nazywa propaganda szyickiego Iranu Izrael (dużym są Stany Zjednoczone). Ten od czasu zapaści w 1975 r. kilkakrotnie interweniował wojskowo w Libanie, za każdym razem coraz bardziej wchodząc w klincz z tamtejszymi szyitami, a co za tym idzie – z ich protektorami w Teheranie. Obecna wojna z Hezbollahem, szyicką partią libańską, jest tylko konsekwencją tego narastającego procesu.

Może być jeszcze gorzej
Jednak nawet pokonanie zbrojnego ramienia szyickiego islamu niczego w Libanie nie rozwiąże, przeciwnie – pogłębi i tak już poważny kryzys ekonomiczny, społeczny, wreszcie kryzys samej libańskiej państwowości. Problem z izraelskimi bombardowaniami Bejrutu polega na tym, że Hezbollah, co by o nim nie mówić, stanowił dotąd jedyny obszar sprawnie działającej akcji społecznej pomocy. Prowadzone przez partię szpitale, żłobki i domy opieki dla starców, nie mówiąc o innych instytucjach, były dotąd wielce pomocne libańskim szyitom. A ci stanowią, bagatela, 30 proc. obywateli Libanu. Pozostałe 60 proc. (nie licząc mniejszych wspólnot, do których zaliczają się Druzowie) dzielą między sobą, pół na pół, maronici z sunnitami. Zniszczenie Hezbollahu zakłóci funkcjonowanie tych struktur, przez co Liban jeszcze bardziej osunie się ku anarchii.
Libańska konstytucja, napisana jeszcze przed II wojną światową, gwarantuje urząd prezydenta maronicie, premiera sunnicie, szyicie pozostawiając godność przewodniczącego parlamentu. Ten system przez dłuższy czas działał sprawnie, jednak obecnie utrwala tylko wpływy plemienno-klanowe, które w tym kraju nadal grają dużą rolę. To przecież Bliski Wschód, gdzie przywódca demokratycznej z fasady „partii politycznej” często jest faktycznie głową starej rodowej wspólnoty. Miarą obecnego kryzysu ustrojowego Libanu może być fakt, że ten kraj już od kilku lat nie ma prezydenta. Jego obowiązki pełni premier – według konstytucji sunnita. Nadżib Mikati to kulturalny starszy pan, który bezradnie patrzy na to, co dzieje się z jego krajem.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki