Od kilku tygodni Izrael prowadzi wojnę na dwa fronty. Kontynuując militarną akcję wokół Gazy, uderzył 1 października na terytorium Libanu, by wyprzeć stamtąd proirańskie bojówki Hezbollahu. Siłą rzeczy jego działania szkodzą jednak całemu państwu. W Libanie, jak dotąd, zginęło od izraelskich pocisków ponad 2,3 tys. osób, a ponad 10 tys. zostało rannych (te liczby z pewnością będą wyższe w momencie ukazania się artykułu). Bojowników Hezbollahu wśród zabitych naliczyć można kilkuset, przeważającą większość ofiar stanowią cywile, stali mieszkańcy Libanu lub wręcz libańscy obywatele. Izraelskie wojsko ostrzega co prawda przed wystrzeleniem rakiety, informując o tym mieszkańców sąsiednich bloków, jednak daje im na ewakuację mniej niż godzinę. Z militarnego punktu widzenia trudno się temu dziwić, wszelako dla ludzi zasiedlających gęsto zaludnione dzielnice na obrzeżach Bejrutu jest to prawdziwa tragedia, gdyż praktycznie nie mają dokąd uciekać.
Stanowczo i brutalnie
A nie mają dlatego, że z momentem wkroczenia na terytorium Libanu wojsk izraelskich uciekło ze swoich domów 1,2 mln osób. Przypomnijmy, że Liban liczy zaledwie 5,5 mln mieszkańców, chodzi zatem o rząd wielkości pomiędzy jedną piątą a jedną czwartą populacji. Ci ludzie nie uciekają za granicę – o Izraelu, z oczywistych przyczyn, nie ma mowy, w Syrii także toczy się wojna, od Turcji oddzielają Liban góry – przemieszczają się wewnątrz niewielkiego państewka. Takiego natężenia ruchu uchodźczego nie zniósłby żaden rząd, nie mówiąc o rządzie libańskim, który panuje zaledwie nad niektórymi segmentami ustroju własnego kraju. Sytuacja w Libanie pod względem humanitarnym zaczyna więc przypominać tę w Gazie, czyli katastrofalną.
Izrael prowadzi tę operację w sposób brutalny, choć robić tego nie musi. Mimo że armia libańska na wieść o wkroczeniu izraelskich wojsk wycofała się z „niebieskiej linii”, już kilkakrotnie doszło do ostrzelania lub innych form ataku na libańskich żołnierzy przez izraelskie wojsko. To samo dotyczy sił pokojowych ONZ, stacjonujących w Libanie jako UNIFIL. Są też ofiary wśród pracowników oraz wolontariuszy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.
Tak stanowczego uderzenia Izrael nie przeprowadzał tutaj od 1985 r., czyli od momentu zakończenia trzyletniej wojny, w trakcie której wojska południowego sąsiada okupowały nawet część Bejrutu. Efektem tamtej operacji było wyparcie z Libanu OWP – wojujących z Izraelem palestyńskich uchodźców. Jednak na miejscu opróżnionym przez OWP niebawem pojawił się kolejny przeciwnik Izraela, Hezbollah.
Znaczący akt pokojowy
Nasz kraj gotów jest do ponownego podjęcia współpracy z Zachodem w dziedzinie wykorzystania energetyki jądrowej, a współpraca ta przebiegać winna w duchu wzajemnej dobrej woli – takie przesłanie przekazał światu irański prezydent Masud Pezeszkian, ściskając dłoń sekretarzowi generalnemu ONZ Antonio Guterresowi. Działo się to na sześć dni przed wkroczeniem Izraela do Libanu.
Wizyta w nowojorskiej siedzibie ONZ była jedną z pierwszych zagranicznych wizyt Pezeszkiana (o wizycie w Kurdystanie pisałem przed tygodniem). Dzień przed rozmową z Guterresem irański prezydent, na forum Zgromadzenia Ogólnego, potępił działania Izraela w Libanie jako „barbarzyństwo” i „ludobójstwo” – działo się to po serii wybuchów pagerów i krótkofalówek, rzeczywiście przygotowanych przez izraelskie służby w terrorystycznym stylu. Ostra retoryka Pezeszkiana nie powinna zbytnio dziwić, w końcu mówi to Irańczyk, przedstawiciel państwa dla którego Izrael wciąż jest „małym szatanem”, ideologicznym wrogiem. Ale na tle tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, wizytę prezydenta Iranu w Nowym Jorku uznać należy za znaczący akt pokojowy. Pezeszkian wygrał bowiem, nie bez trudu, wybory prezydenckie jako najwybitniejszy obecnie w Iranie przedstawiciel „gołębi”, frakcji dążącej do deeskalacji napięcia na Bliskim Wschodzie i ponownego nawiązania przyjaznych stosunków z krajami Europy i Północnej Ameryki.
Irański Religa
Już sam fakt, że głową Iranu, czyli Persji, nie jest rodowity Pers, jest chyba znaczący. Pezeszkian urodził się w Mahabadzie, stolicy prowincji Irański Kurdystan, lecz nie jest Kurdem – jak opisały go po wyborze światowe media – tylko Azerem. Przedstawicieli tego narodu jest w Iranie więcej niż w Azerbejdżanie, irańscy Azerowie od wieków, razem z Persami, tworzą kościec irańskiej państwowości. Ormiańskie nazwisko prezydenta też jest pewnym sygnałem – mniejszość Ormian całkiem wygodnie funkcjonuje jako obywatele Iranu. Tego nie da się powiedzieć o Ormianach mieszkających w Turcji…
Pezeszkian jest z zawodu chirurgiem, z wykształcenia naukowcem, zaś z temperamentu społecznikiem. I chyba właśnie ta społecznikowska pasja zaprowadziła go do polityki. To taki irański Zbigniew Religa. Kierował resortem zdrowia publicznego w rządzie Mohammada Chatamiego, znanego jako proeuropejski i najbardziej otwarty spośród ajatollahów. Chatami, odsunięty od władzy w 2005 r., nadal pozostaje symbolem dla tych Irańczyków, którym nie podoba się antyzachodni kurs władz – a jest ich bardzo wielu – z racji wieku nie może być już jednak realnym przywódcą liberalnej opozycji. Tę rolę pełni dziś Pezeszkian.
W lipcu tego roku wygrał on wybory prezydenckie z 10-procentową przewagą nad konserwatywnym kandydatem. Starcie było ostre, wystarczy powiedzieć, że przeciwko Pezeszkianowi wystąpił cały obóz religijnych radykałów, nacjonalistów oraz „jastrzębi”, na czele z Gwardią Rewolucyjną, ideologicznym, a także zbrojnym fundamentem teokratycznej i antyzachodniej władzy, która w 1979 r. obaliła irańską monarchię. Pezeszkian, w odróżnieniu od nich, utrzymuje, że nie należy atakować Izraela na jego terytorium, wystarczy powstrzymywać go, gdy przekracza granice sąsiadów.
To oczywiście naraża go na zarzuty zdrady i zaprzaństwa. Lecz i tak zdobył demokratyczną większość.
Broń atomowa: porozumienie?
Istotą sprawy jest jednak jego stosunek do irańskiej broni atomowej. Ta, jak wiadomo, spędza sen z powiek politykom w Waszyngtonie, a jeszcze bardziej w izraelskiej Jerozolimie. Iran, jeśli wierzyć zapowiedziom jego rzeczników, jest już niedaleki od stworzenia własnych pocisków dalekiego zasięgu z jądrowymi głowicami. Co to może oznaczać dla bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie i w reszcie świata, nie trzeba wyjaśniać. W 2015 r. Iran podpisał co prawda w Wiedniu, wraz ze stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa, porozumienie o międzynarodowej kontroli irańskich instytutów jądrowych oraz składowisk uranu, jednak już w trzy lata później z porozumienia tego wycofał się czołowy negocjator, czyli Stany Zjednoczone. Waszyngton utrzymywał, że irański partner go oszukuje. Jednak od tego czasu nikt spoza Iranu nie zaglądał, co dzieje się w sztolniach atomowych zakładów na irańskiej pustyni.
Nowe otwarcie, jakie zapowiedział Pezeszkian, mogłoby to umożliwić. Nie przypadkiem, pod jego skrzydłami, nowym ministrem spraw zagranicznych Iranu został Abbas Aragczi, który
w 2015 r. wynegocjował wiedeńskie porozumienie.
Taki obrót spraw, jak się wydaje, byłby jednak czarnym scenariuszem w planach ekipy Binjamina Netanjahu. Porozumienie Iranu z Zachodem wyjmowałoby mu z rąk najważniejszy argument jego obecnej militarystycznej polityki. To ważny, choć niedostrzegalny w Polsce i Europie aspekt decyzji o inwazji na Liban.