Człowiek, który nie robi sobie badań, może żyć na dwa sposoby. Albo w ciągłym napięciu, lękliwie obserwując swój organizm i agresywnie reagując na każdego, kto sugeruje mu, żeby się przebadał. Albo niefrasobliwie udając, że nic się nie dzieje: aż po ten moment, kiedy w końcu stanie się za późno.
Mama w końcu dała się na badanie namówić, płuca ma czyste. Ale jeśli o tym mówię, to dlatego, że jest to niezła odpowiedź na powtarzające się pytanie, dlaczego jako redakcja „Przewodnika Katolickiego” stawiamy trudne pytania, pokazujemy czasami bolesne miejsca, zamiast powtarzać, że wszystko jest w porządku, a my żyć będziemy długo i szczęśliwie. Robimy to z miłości – z miłości do Kościoła. Bo chcemy, żeby żył.
Nie jesteśmy lekarzami. Nie wypiszemy recepty na jedyny słuszny lek: ani kompetencji nie mamy, ani sami często tego leku nie znamy. My tylko, jak marudna ciotka (która też czasem choruje i unika lekarza!), przypominamy, że kiedy rodzi się jakiś problem, warto się mu przyjrzeć – choćby na zapas. To jest lepsze, niż bezczynnie czekać, aż samo minie. Może wcale nie minąć.
Przyglądamy się też czasem temu, co może budzić słuszne obawy. Tym razem na przykład opisujemy inicjatywę osób świeckich w Chile, którą ktoś może uznać za wywrotową. Pokazujemy ją z bliska, również po to, aby wyciągać wnioski w naszym polskim kontekście. My dziennikarze mamy trudną rolę, jeśli chcemy pokazywać całą rzeczywistość, a nie tylko jej bezpieczne wycinki. Czasem, owszem, psujemy humor. Czasem nawet robimy to na wyrost. Ale tylko po to, żebyśmy w razie czego zdążyli do lekarza przed rozwojem poważnej choroby.
Zaufajmy sobie – my, świeccy, i duchowni.