Pekin od lat inwestuje wiele w rozwój Etiopii, pragnąc uczynić z tego kraju swój przyczółek na całą Afrykę. W tych wysiłkach będzie robił wszystko, aby wyeliminować konkurentów. A najważniejszym z nich są Stany Zjednoczone, gdzie Boeinga wyprodukowano.
Byłe cesarstwo patrzy na afrykańskiego cesarza
Zainteresowanie Chin Etiopią może zastanawiać. Jakie interesy mogą łączyć najludniejsze państwo świata, wybijające się na pozycję globalnego gracza, z ubogim, górzystym krajem afrykańskim, który w dodatku od 1993 r. pozbawiony jest dostępu do morza? A nie chodzi w tym wypadku o jakieś przelotne koniunktury, lecz o strategię, której przejawy widać od ponad pół wieku.
W 1964 r. Addis Abebę odwiedził chiński premier Czou En-laj. Już sam fakt tej wizyty był czymś niezwykłym. Oto komunistyczny dygnitarz przyjechał w gościnę do cesarza, miłościwie panującego Hajle Sellasje. Objawił się tu konserwatywny rys chińskiej polityki zagranicznej, która zakłada, że imperia trwają wiecznie, niezależnie od zmiany ustroju. Bo i Chiny były kiedyś cesarstwem. Ważniejsze było jednak to, że Etiopia odgrywała dużą rolę w rozwijającym się wówczas tzw. ruchu państw niezaangażowanych. Chodziło o forum krajów, które nie chciały włączać się do konfliktu Waszyngton–Moskwa, napędzającego globalną zimną wojnę. Do ruchu tego przystąpiła większość nowo utworzonych państw postkolonialnych. Dla Chin, rządzonych przez Mao Zedonga, który właśnie zadarł ze Związkiem Sowieckim, ów „niezaangażowany” ruch stanowił wygodną platformę do stopniowego rozszerzania własnych wpływów w krajach Trzeciego Świata.
Trzecim powodem chińskiego zainteresowania jest fakt, że to właśnie w Etiopii krzyżują się planowane trasy dwóch wielkich transafrykańskich szlaków drogowych: z Kairu do Kapsztadu i z Dżibuti do Dakaru.
Dopóki jednak Chiny pozostawały krajem biednym i gospodarczo zacofanym, ich możliwości oddziaływania w Etiopii były ograniczone. Ta sytuacja zmieniła się jednak w ostatnim dwudziestoleciu, kiedy to zniesienie przez pekiński rząd kagańca socjalistycznej doktryny w gospodarce uwolniło olbrzymi potencjał chińskiej przedsiębiorczości. Pojawiły się nadwyżki, jakie można było przeznaczyć na efektywny lobbing sprawy chińskiej za granicą.
Kosztowna przyjaźń
Republikańska Etiopia nie zrezygnowała z aspiracji do bycia Brukselą, lub przynajmniej Strasburgiem Afryki. W 2002 r. to właśnie w Addis Abebie ulokowano siedzibę Unii Afrykańskiej, do której należą prawie wszystkie państwa kontynentu. Unia ta oczywiście nie działa tak efektywnie, jak jej europejska starsza siostra, ma charakter bardziej fasadowy, jednak samej Etiopii daje wyraźne korzyści polityczne. Chcąc mieć możliwie dobre układy z jak najliczniejszym gronem afrykańskich przywódców, najwygodniej jest pojechać, chociażby nieoficjalnie, na szczyt do Addis Abeby. Tak właśnie uczyniły Chiny.
Owocem tego gestu jest wyraźne wsparcie raczkującej etiopskiej ekonomiki przez potężnego chińskiego przyjaciela. Pekin oferował Addis Abebie dofinansowanie oraz transfer technologii i specjalistów w takich kluczowych dla państwa dziedzinach, jak elektryfikacja i transport. Pomógł w budowie kilku kluczowych zapór hydroelektrycznych, do których górzysta Etiopia jest jakby stworzona. Za chińskie pieniądze ruszyła też w 2003 r. kolejna ważna inwestycja – obwodnica czteromilionowej stolicy, jakiej nie ma chyba żadne inne z miast Czarnej Afryki. Jak dotąd, wybudowano ją do połowy. W tejże Addis Abebie otwarto z wielką pompą w 2011 r. nowoczesny szpital, z przymiotnikiem „pekiński” w nazwie, gdzie lekarską kadrę stanowią przybyli z Chin specjaliści. Dla większej chwały szpitalowi nadano imię Tirunesh Dibaba, długodystansowej biegaczki, która w 2008 r. rozsławiła imię Etiopii na olimpiadzie... oczywiście w Pekinie.
Ta polityka uszczęśliwiania ma również i cienie. Pospieszne inwestycje nierzadko wykonywano kosztem ich trwałości. Pokazał to chociażby przykład kilku zapór przy elektrowniach wodnych – ich napełnianie, bez dostatecznego zbadania terenu, doprowadziło do szeregu katastrof w postaci tragicznych osuwisk ziemi. Bardziej niebezpieczny jest jednak prawdziwy zalew Etiopii przez tanią i masową produkcję chińskiej odzieży oraz elektronicznych gadżetów. Jej efektem jest niekorzystny bilans gospodarczy, wyrażający się w dziesięciokrotnej przewadze etiopskiego importu z Chin nad eksportem. Eksperci obawiają się, że taka dysproporcja w krótkim czasie zniszczy rodzimą produkcję.
Chińczykom to oczywiście nie przeszkadza. Nie zraziło ich nawet, gdy w 2007 r. somalijscy partyzanci z Frontu Wyzwolenia Ogadenu (zbiorowa nazwa południowych prowincji Etiopii) zabili lub porwali kilkunastu chińskich specjalistów, zatrudnionych przy stacji wydobycia ropy naftowej. Chińczycy ludzi mają dużo, więc taką cenę za rozwój „przyjacielskich stosunków” mogą od czasu do czasu płacić. Ale ten „przyjaciel” krok po kroku zaczyna zamieniać się w protektora.
Samolot za smartfona
Gdy 10 marca rozbił się pasażerski Boeing 737 Max, lecący z Addis Abeby do Nairobi, Chiny ogłosiły że „uziemiają” wszystkie tego typu maszyny, będące w ich posiadaniu. Zaraz potem podobną decyzję podjęły kolejne kraje azjatyckie – Singapur (mały powierzchnią, ale ważny dla światowej komunikacji) oraz Indonezja. To bolesne uderzenie w popieraną przez państwo firmę amerykańską, która wprowadziła ten model do użytku niecałe dwa lata temu. Szczególne znaczenie ma tu gest Indonezji, która jako pierwsza zakupiła serię Boeingów 737 Max. Trudno się dziwić Indonezyjczykom, skoro jeden z tych samolotów w październiku ubiegłego roku spadł do morza krótko po starcie z Dżakarty. Wtedy, podobnie jak teraz, zginęli wszyscy pasażerowie. Jednak szybka reakcja Chin wydaje się mieć inny powód.
Przypomnijmy sobie, jak to niedawno aresztowano w Polsce, pod zarzutem szpiegostwa, pracownika chińskiej firmy Huawei, globalnego potentata w dziedzinie eksportu towarów ICT. Odbiło się to poważnym echem na całym świecie, gdyż pojawiły się przy tym pogłoski o wszczepianiu ukrytych elektronicznych czipów do milionów smartfonów, tabletów, laptopów, a może nawet i zegarków, wysyłanych zagranicznym użytkownikom. Chińczycy wiedzą, że nie była to czysto polska inicjatywa, a stały za nią służby kontrwywiadu USA. Ich obecne działanie jest odwetem na Amerykanach. Czepiacie się naszej firmy, a sami produkujecie śmiercionośne buble – brzmi ukryte przesłanie tego gestu. O niewyszkolonym drugim etiopskim pilocie, który podczas feralnego lotu siedział za sterami, Pekin woli zamilczeć.