Nasz system edukacyjny nie będzie w stanie na dłuższą metę pełnić swojej roli, jeśli będzie tak niedofinansowany jak dzisiaj. Jeśli początkujący nauczyciel dostaje niewiele więcej niż pensję minimalną, a sporo mniej, niż dostałby, pracując w supermarkecie, założyć należy, że do tego zawodu idą albo ludzie całkiem niekompetentni, albo absolutni pasjonaci. Wiemy, że od jakości naszej edukacji zależy przyszłość naszego narodu, gospodarki, a także przetrwanie kultury, dlatego przy takim poziomie niedofinansowania już dziś trzeba się zacząć zastanawiać nad tym, jakie to może mieć konsekwencje w perspektywie dwudziestu czy trzydziestu lat. System edukacyjny nie wyrównuje nierówności, a raczej je pogłębia: dzieci lepiej wykształconych i lepiej sytuowanych rodziców mają znacznie lepszą sytuację na wejściu do systemu, gdy jednak wychodzą, między nimi a dziećmi z rodzin biedniejszych i mających mniejszy kapitał kulturowy jest już prawdziwa przepaść. Dlatego ubolewam, że PiS uznał, że w kampanii wyborczej faworyzować będzie młodych pracowników, emerytów i rodziny z pierwszym dzieckiem, nie zaś nauczycieli, którzy mają powody, by protestować. I uważam, że czeka nas poważna debata nad gruntowną przebudową naszego systemu edukacji.
Ale równocześnie nie mogę się pogodzić ze sposobem, w jaki nauczyciele protestują. Na przełomie roku pedagodzy masowo brali zwolnienia lekarskie, by wysoką absencją zwrócić uwagę rządzących na sytuację w edukacji. Nie wiem, w jaki sposób nauczyciele, którzy nie tylko uczą, ale też wychowują, mogli zgodzić się na protest polegający na wyłudzaniu lewych zwolnień lekarskich. Jak będą teraz mogli mówić uczniom, że nie wypada ściągać na klasówce, o egzaminie końcowym już nie wspominając, jeśli sami musieli wygiąć swe sumienia, by przynieść do szkoły lewe zwolnienie lekarskie? Chcąc nie chcąc nauczyciel to nie pierwszy lepszy robotnik, który pracuje wyłącznie po to, by zarobić pieniądze na chleb, ale to też pewien etos, nie wszystko się godzi robić, jeśli się wykonuje zawód zaufania publicznego.
Niestety, jednak potem było tylko gorzej. Nauczyciele zapowiedzieli na początek kwietnia strajk, który może skutkować tym, że nie będzie egzaminów kończących szkołę, a kto wie – może nawet nie dojść do matur. Tak więc nauczyciele postanowili nie tylko protestować, ale zagrozić tym, że zaszkodzą dzieciom, które są powierzone ich opiece i trudowi. W dodatku kilka dni temu związki zawodowe zagroziły, że jeśli rząd nie spełni ich postulatów, rady pedagogiczne mogą zdecydować, by nie dać uczniom promocji do następnych klas lub nie wystawić im świadectwa ukończenia liceum, co uniemożliwi im np. pójście na studia. To zaś oznacza, że w pewnym sensie nauczyciele wydali wojnę uczniom, potraktowali ich jako mięso armatnie. To mniej więcej tak, jakby lekarz protestując nie tylko odszedł od łóżka pacjenta, ale zagroził, że jeśli nie dostanie podwyżki, zamiast lekarstwa poda chorym truciznę. Są rzeczy, których robić się nie godzi. I szantażowanie rządu dobrem uczniów jest właśnie czymś takim.