Nasi wynajemcy musieli niespodziewanie wracać do swego mieszkania, a my mieliśmy nagle pozostać bez dachu nad głową. To wyzwanie było jak góra, na którą Jezus nas zapraszał. A żona była na początku dziewiątego miesiąca ciąży. Powiedzmy, że w Polsce, gdzie mieszkań na wynajem jest sporo, jakoś dalibyśmy radę, ewentualnie pomogliby rodzice. Ale w Szwecji, w studenckim mieście, gdzie każde m2 jest na wagę złota, było to karkołomne zadanie. Mieszkania (lub pokoje) wynajmowano chętnie singlom, względnie parom. Zwierzątka niemile widziane. Dzieci też. Zrobiliśmy nasze sto procent. Szukaliśmy i pytaliśmy, gdzie tylko się dało. Rozwieszaliśmy ogłoszenia i zamieszczaliśmy je też w internecie. Modliliśmy się, pościłem. Czułem się jak Józef, gdy usłyszał, że nie ma dla nich miejsca w gospodzie. Upokorzenie. Bezradność. Ta góra była zbyt wysoka. Ale Jezus był z nami – trochę jak dzieciątko w mojej żonie – i zamierzał zapewnić nam schronienie. Wtedy „przypadkiem” spotkałem znajomego Norwega, który miał sprzedać mieszkanie. Okazało się, że może nam je na rok wynająć. Zdążyliśmy dwa tygodnie przed porodem. Ledwo rozpakowaliśmy rzeczy i urodziła się Wiktoria (zwycięstwo). Udało się pomyślnie wejść na tę górę, która nas mocno przemieniła. Nie tylko dlatego, że zobaczyliśmy wreszcie naszą córeczkę, ale że doświadczyliśmy wierności Pana. On nigdy się nie spóźnia!