Porozumienie Stolicy Apostolskiej z Chinami, zawarte 23 września, obserwatorzy zgodnie oceniają jako historyczne. Oto po bez mała po 70 latach Kościół w tym najludniejszym kraju świata wraca do pełnej jedności z Rzymem. Ale za jaką cenę? Tu już opinie znacznie się różnią. Podczas gdy sami autorzy porozumienia, a także całość aktywnie działających chińskich biskupów traktuje ten ruch jako zdecydowany, choć nie pozbawiony ryzyka krok do przodu, niektórzy hierarchowie nie przebierają w słowach: to zdrada, wyprzedaż chrześcijańskich cnót wierności i niezłomności, a w „najlepszym” razie naiwność Watykanu.
Kto ma rację? Wygląda na to, że jedni i drudzy. Logicznie niemożliwe? Ostrożnie z tą naszą logiką. W Polsce przyzwyczajeni jesteśmy do krytycznego oceniania naiwności Zachodu, który nieświadom prawdziwego oblicza komunizmu sam pchał się w jego łapy. Bo my tego komunizmu doświadczyliśmy, a oni nie. Ale z tego samego powodu chiński katolik mógłby z typowo wschodnim, pobłażliwym uśmiechem słuchać naszych pryncypialnych rozróżnień na dobrych, bo wiernych Rzymowi katolików oraz złych „księży-patriotów”. Zgoda, w stalinowskiej Polsce księża-patrioci jednoznacznie źle przysłużyli się Kościołowi. Ale w Chinach już niekoniecznie. Bo chińskie doświadczenie komunizmu było jeszcze gorsze niż nasze.
W kompletnej izolacji
Gdy w 2000 r. zmarł ordynariusz Szanghaju, kardynał Ignatius Kung Pin-Mei, dziennikarze wyliczyli, że prawie jedną trzecią swego długiego życia (98 lat) biskup przeżył w więzieniu. Trzydzieści lat za kratami – i to bez przerwy na choćby oddech na wolności. Aresztowano go pamiętnego 8 września 1955 r., razem z kilkuset księżmi z całych Chin, oskarżonych o kontrrewolucyjną działalność. Komunistyczny reżim pod władzą Mao Zedonga, zdobywszy władzę w 1949 r., rozprawiał się z wszelkimi wspólnotami religijnymi, uznanymi za wsteczne – jedne jakiś czas tolerując, inne zaś od razu zwalczając bez miłosierdzia.
Kościół katolicki, którego „centralna agentura” leżała poza granicami Chin, w Rzymie, sam skazał się na przynależność do tej drugiej kategorii. W 1951 r. Pekin zerwał stosunki dyplomatyczne z Watykanem, a odciętych od łączności ze Stolicą Apostolską chińskich katolików poddał niesłychanej presji, połączonej z terrorem. Według władz mogli oni pozostać katolikami, jednak chińskimi i tylko chińskimi, gdyż wszelka przynależność do niekomunistycznych „międzynarodowych organizacji” uznana została za zdradę i sabotaż. W tym celu stworzono w 1957 r. własną namiastkę Kościoła, Patriotyczne Stowarzyszenie Katolików Chińskich (PSKCh), które jako jedyna legalna wspólnota miało odtąd reprezentować ogół wiernych. Stowarzyszenie to, zgodnie z eklezjalnymi kanonami, objął anatemą Pius XII. Jego następcy kontynuowali w sekrecie (in pectore) swoje poparcie dla pozostającej w podziemiu większości, która odrzuciła decyzje władz.
Poparcie to, z racji ścisłej żelaznej kurtyny, jaką reżim Mao zarzucił nad krajem, nie miało jednak przełożenia na miejscowe konkrety. Biskup Kung Pin-Mei o tym, że jest od dziewięciu lat kardynałem, dowiedział się dopiero w 1988 r. w Rzymie, po wypuszczeniu go z więzienia. Była to zresztą godność tylko honorowa, gdyż 87-letni kardynał i tak już nie mógłby, z racji wieku, uczestniczyć w konklawe. Jego młodszy kolega, jezuita Aloysius Jin Luxian, zanim w tym samym roku objął diecezję Szanghaju z ramienia PSKCh, przesiedział 18 lat w więzieniu plus 9 lat w obozie reedukacji. Niewola go nie złamała – gdyby tak miało być, wyszedłby na wolność znacznie wcześniej. Wszystko wskazuje na to, że biskup, idąc na ugodę z władzami, postanowił ratować swoją trzodę przed całkowitym zagarnięciem przez komunistów. Gdy jego sufragan jezuita Joseph Fan Zhongliang odmówił przynależności do PSKCh, co spowodowało kolejną falę aresztowań i nalotów bezpieki na kościoły, Jin Luxian, jako „legalista”, dawał schronienie przynajmniej części wiernych. Obaj biskupi działali w cichym porozumieniu.
To ważny szczegół. Biskupi z PSKCh, chociaż formalnie schizmatyccy, nie atakowali Rzymu. Uznali tylko, że z powodu całkowitego braku kontaktu ze Stolicą Apostolską nie mają innej możliwości działania na rzecz wiernych, jak występowanie pod szyldem tej marionetkowej organizacji. Bowiem z więzień i obozów ich głos do owczarni nie dochodził.
To właśnie Jan Paweł II, sam doskonale znający komunistyczny reżim, jako pierwszy docenił tę postawę, łagodząc – z podobną jak chińscy biskupi dyskrecją – surowe kanony potępienia narzucone przez Piusa XII. Benedykt XVI poszedł jeszcze dalej, zapraszając na synod biskupów pierwszych trzech członków PSKCh, potem zaś oświadczając, że sakra (święcenia) biskupów „Kościoła patriotycznego” jest ważna, nawet jeżeli przyjęta w sposób niegodziwy. Tak samo ważne są sakramenty, udzielane wiernym przez księży owego Kościoła. Ponieważ taka postawa spotkała się z pewną liberalizacją ze strony władz, umożliwiło to stopniową likwidację kościelnego rozłamu. Obecni ordynariusze Szanghaju od 2005 r. są już mianowani za obopólną aprobatą Rzymu i Pekinu.
Tak mniej więcej wygląda sytuacja w całym kraju. Biskupi w Chinach, inaczej niż w Polsce, do niedawna działali w kompletnej izolacji. Ich akces do uznanej przez reżim kościelnej atrapy nie wynikał z chęci kolaboracji lub z moralnego załamania, ale z rozeznania niezbędnych, niezaspokojonych dotąd potrzeb ich owczarni (olbrzymie), a także własnych możliwości duszpasterskich (minimalne).
Naiwność? Czas pokaże
Od czasów Benedykta XVI (przypadek Szanghaju był tutaj pierwszy) Stolica Apostolska konsekwentnie niweluje podział, stopniowo uznając za katolickich – czyli w tym wypadku pozostających w globalnej wspólnocie Kościoła – kolejnych biskupów formalnie należących do PSKCh. Oczywiście nie bezwarunkowo: biskupi ci muszą najpierw pojednać się z papieżem. Z roku na rok malała zatem liczba tych hierarchów, których udział w PSKCh wiązał się ze świadomym odstępstwem od jedności. Tuż przed zawarciem porozumienia uczyniło tak pięciu z ostatnich siedmiu ordynariuszy oficjalnych, schizmatyckich diecezji. Dwóch pozostałych pojednało się już w trakcie przygotowań do podpisania umowy.
Z drugiej strony ubywa tych biskupów, którzy nigdy by na taki układ nie poszli. Do niedawna umierali oni w więzieniach, dzisiaj dożywają późnej starości we własnych diecezjach. W listopadzie ubiegłego roku odszedł do Pana 95-letni, emerytowany ordynariusz środkowochińskiej diecezji Fengxiang, Lucas Li Jingfeng. Był to jedyny biskup Kościoła podziemnego, którego tytuł komuniści przez cały czas tolerowali. Z prostej przyczyny: w jego diecezji nie udało się stworzyć żadnych struktur PSKCh. Ostatnich dwóch niezłomnych, którzy byli solą w oku chińskich władz, ustąpiło w grudniu, gdy wysłannik Watykanu, sekretarz stanu kard. Pietro Parolin, skłonił jednego z nich do przejścia na emeryturę, drugiego zaś do przyjęcia stanowiska biskupa pomocniczego hierarchy z rządowej nominacji. W obecnej chwili dwóch na trzech spośród około 90 chińskich biskupów pochodzi z „Kościoła patriotycznego”, pozostali wywodzą się z niezależnego od władz Kościoła katakumb. Wszyscy zachowują łączność z Rzymem.
Jeśli chodzi o masy wiernych (około 14 milionów), proporcje pozostają odwrotne: dwie trzecie pochodzi z Kościoła podziemnego, jedna trzecia z PSKCh.
Umowa zakłada że od tej chwili wyboru biskupów dokonywać będzie konferencja episkopatu Chin. Nazwiska kandydatów przesyłane będą do rządowej aprobaty, na koniec zaś zaakceptowane (lub nie) przez papieża.
Ten tryb procedowania ostro krytykuje emerytowany biskup Hongkongu, kardynał Joseph Zen. „Jaka konferencja episkopatu? W Chinach czegoś takiego nie ma. Są zjazdy biskupów, zwoływane na polecenie władz i ich polecenia wykonujące” – argumentuje hierarcha, dodając pod adresem Franciszka: „Papież jest naprawdę naiwny i nie zna chińskich komunistów”.
Jak będzie w rzeczywistości, pokaże czas. Sam kardynał Zen jednocześnie przyznaje, że w uznanym przez władze Kościele „jest kilku dobrych biskupów, którzy nie mogą nic uczynić na konferencjach, ale za to mogą wiele w swoich diecezjach”. Miejmy nadzieję, że owo zdrowe parcie od dołu będzie silniejsze niż odgórne więzy, nakładane na Kościół przez rządową administrację.
Przykręcanie śruby i jasna przyszłość
Gdy patrzymy na aktualne posunięcia władz, widzimy, że nad przyszłością chińskiego Kościoła zbierają się chmury. Chiny Ludowe zawsze były katolikom jeśli nie otwarcie wrogie, to przynajmniej niechętne. W dodatku obecny sekretarz generalny Komunistycznej Partii Chin Xi Jinping, choć to jego nazwisko firmuje porozumienie z Watykanem, po cichu odwraca liberalizujące zmiany dokonane przez jego poprzedników. W lutym tego roku wydano zarządzenie, w którym znowu rygorystycznie uznaje się tylko wspólnoty religijne zarejestrowane przez państwo. Do kościołów, jak dawniej, zabrania się uczęszczania dzieciom i członkom partii. Co więcej, od pięciu lat trwa kampania usuwania krzyży z miejsc publicznych, także z kościołów. Kilka lat temu wierni w Huzhou, niedaleko Szanghaju, spędzili równy miesiąc na dachu swojej świątyni, broniąc krzyża, który niestety został w końcu zdjęty. Wielu obserwatorów obawia się, że ten antyreligijny i antychrześcijański kurs może się w przyszłości jeszcze zaostrzyć.
Jednak przyszłość nie rysuje się wyłącznie ciemno. Chrześcijanie (głównie 100-milionowa populacja protestantów) są dziś bowiem w Chinach najbardziej dynamiczną i najszybciej rosnącą grupą religijną. Już teraz ich liczba przekroczyła liczbę członków partii komunistycznej. Jeśli ta tendencja utrzyma się w najbliższych dziesięcioleciach, w 2050 r., jak prognozują demografowie, dwie trzecie Chińczyków będzie chrześcijanami. Spełniłyby się wtedy modlitwy XVII-wiecznych jezuickich misjonarzy, którzy chcieli widzieć to państwo, o rozmiarach kontynentu, krajem chrześcijańskim.
Na tym tle Kościół katolicki jest także wspólnotą rosnącą. Powrót do jedności może tylko przysporzyć mu siły. Pociesza fakt, że nawet ci spośród chińskich katolików, którzy ostro krytykują ostatnie porozumienie, nie myślą o stworzeniu jakiegoś nowego „Kościoła niezłomnych”. Wiedzą, że robiąc to, powtórzyliby błąd swoich oponentów – bo taki krok paradoksalnie byłby zwycięstwem antychrześcijańskich komunistów z Pekinu.