Logo Przewdonik Katolicki

Stetoskop przy monstrancji

Joanna Mazur
FOT. MAGDALENA BARTKIEWICZ. S. Loyola Vinall.

Do Polski przyjechała 25 lat temu na misję ewangelizacyjną jako baptystka. Miesiąc temu złożyła śluby wieczyste w katolickim zakonie. Z s. Loyolą Vinall rozmawia Joanna Mazur

Przyjechała Siostra do Polski 25 lat temu jako Bev Vinall. Angielka i baptystka. Dzisiaj jest siostra w katolickim zgromadzeniu…
– Moja historia jest rzeczywiście dość nietypowa, chociaż dziadkowie od strony mamy byli katolikami. Babcia pochodziła z Irlandii, a dziadek przeszedł na katolicyzm z miłości do niej. Natomiast mój tata był przeciwny chrześcijaństwu i nie zgodził się na ślub w kościele katolickim. Ostatecznie rodzice pobrali się w kościele anglikańskim, ale nigdy swojej wiary nie praktykowali.
 
Co się stało, że Siostra zaczęła praktykować?
– W szkole podstawowej za namową koleżanki zaczęłam chodzić na spotkania do kościoła baptystów. Wstąpiłam do grupy podobnej do polskiego harcerstwa i co roku wyjeżdżałam na obozy biblijne. Na jednym z obozów w wieku 13 lat oddałam swoje życie Jezusowi. Od tego momentu miałam wielkie pragnienie żywej i głębokiej relacji z Bogiem. To ono pchało mnie ciągle do przodu. Moja wiara była żywa, ale cały czas czegoś mi brakowało. Zaczęłam coraz bardziej angażować się w życie zboru. Chodziłam na nabożeństwa i na spotkania grup młodzieżowych. Gdy zaczęłam studiować historię, wstąpiłam do chrześcijańskiej organizacji, która wysyłała ludzi na misje. I dostałam propozycję wyjazdu do Polski, aby przekonywać was do mojej protestanckiej wiary.
 
Od razu się Siostra zgodziła?
– Tak, choć wcześniej nigdy nie myślałam o wyjeździe na misję. Wiedziałam, że w Anglii są duże potrzeby. Jednak Polską interesowałam się od bardzo dawna. Pamiętam nawet, że na znak poparcia dla Lecha Wałęsy stawiałam w oknie zapaloną świeczkę.
 
Jakie było pierwsze wrażenie po przyjeździe?
– Do Polski przyjechałam z grupą studentów po raz pierwszy w 1990 r. na obóz językowy. Znałam tylko cztery polskie słowa: „przepraszam, dobranoc, dżem truskawkowy”. Pierwsze wrażenie było dość straszne. Zatrzymałyśmy się w Zielonej Górze. Weszłyśmy do banku, aby wymienić nasze czeki na złotówki, ale nikt nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Trwało to kilka godzin. Po wejściu do sklepu byłyśmy w szoku, bo nigdy wcześniej nie widziałyśmy pustych półek. W domu handlowym udało nam się kupić jedynie chleb i dżem. Obok w drogerii sprzedawczyni ustawiała na półkach pięć opakowań proszku do prania. Chyba się jej nudziło, bo co chwilę zmieniała ich ustawienia na półce. Gdy dotarłyśmy do Wrocławia, najbardziej ucieszyła nas coca-cola w małych szklanych buteleczkach.
 
I po tych przygodach zdecydowała się Siostra zamieszkać tu na stałe?
– Tak. Miałam poczucie misji. Chciałam głosić Ewangelię katolikom. Pracowałam w szkole językowej, ale miałam problem z nauką polskiego. Przed dwa lata nie słyszałam, gdzie jeden wyraz się kończy, a drugi zaczyna. Gdy pani w sklepie mówiła mi, że mam zapłacić 10 tys. zł, to słyszałam tylko „szczczszcz” i podawałam zawsze niewłaściwy banknot. Po dwóch latach dostałam propozycję pracy w szkole podstawowej i miałam nową motywację do nauki. Przyszła do mnie pedagog i położyła mi na stole orzeczenia dzieci o dysleksji i dysortografii, a obok… słownik angielsko-polski. Do dzisiaj największy problem sprawia mi pisanie i ortografia. Moje współsiostry bardzo dobrze się bawią, jak czytają mejle ode mnie (śmiech).
 
Z językiem było coraz lepiej, a jak było z Siostry wiarą?
– Prowadziłam grupy biblijne, sama czytałam słowo Boże, ale moja relacja z Bogiem nie była głęboka. Był rok 1999. W szkole zaprzyjaźniłam się z Basią i po jakimś czasie stwierdziłyśmy, że poszukamy we Wrocławiu wspólnego mieszkania. Początkowo myślałam, że może namówię ją, aby zmieniła kościół. Wiedziałam jednak, jak Basia zamyka się w pokoju na modlitwę, jak głęboką ma wiarę. Pozazdrościłam jej tego. Basia zaproponowała, abym pojechała na rekolekcje ignacjańskie do Częstochowy. Ksiądz zgodził się na mój udział, poprosił mnie tylko, abym nie zwracała na siebie uwagi. Miałam po prostu robić to, co wszyscy.
 
Nie miała Siostra żadnych oporów, by pojechać na katolickie rekolekcje?
– Nie, po prostu zaufałam przyjaciółce. Jedyne, co mnie w nich zdziwiło, to pewien punkt programu: „Adoracja”. Myślałam, że będzie to modlitwa uwielbienia: zespół, śpiew, może gitara. Weszłam na chór w kaplicy i czekałam, co się będzie działo. Nie było żadnego zespołu ani gitary. Wszyscy jakby na coś czekali. W pewnym momencie przyszedł ksiądz. Otworzył kluczem małą szafeczkę, która znajdowała się na środku kaplicy i wyjął okrągłe naczynie. Z tego naczynia wyjął okrągłe „ciasteczko” i umieścił je w innym naczyniu, które przypominało mi słońce na patyku. Nie wiedziałam, o co chodzi: ale rozumiałam, że to jest to, na co czekaliśmy, bo oczy wszystkich były utkwione w tym kawałeczku ciasta. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że katolicy wierzą, że Jezus jest obecny w hostii, a ja przecież wiem, że to jest bajka. Jednak nagle poczułam, że zmieniło się powietrze. W jednym momencie zdałam sobie sprawę, że Jezus naprawdę tu jest. Fizycznie. Pomyślałam logicznie: jedyne, co się zmieniło, to to, że kapłan wystawił na ołtarzu hostię. Nie wiedziałam, jak to jest możliwe, ale wiedziałam, że On tu naprawdę jest i że chcę z Nim rozmawiać. Po chwili kapłan schował hostię, a ja poczułam rozczarowanie! Adoracja miała trwać godzinę, a to był dosłownie moment. Spojrzałam na zegarek. Okazało się, że cała godzina zleciała mi jak pięć minut. Wcześniej czułam już obecność Jezusa na uwielbieniu i podczas czytania Pisma Świętego. Tutaj jednak poczułam tę obecność fizycznie i o wiele mocniej.
 
To musiał być piękny, ale i trudny moment.
– Tak. Po adoracji czułam się zmieszana. Jakby wszystko, w co wierzyłam, nagle się złamało. No i zrobiłam to, co mogłam w tamtej chwili zrobić najlepszego. Poszłam na kawę (śmiech). Po kilku godzinach zapytałam księdza, który prowadził rekolekcje, jak to jest możliwe, że tam jest żywy Jezus? Ksiądz zamyślił się i odpowiedział tylko: „No, tak. To jest tajemnica”. Każdego dnia rekolekcji czekałam na moment adoracji. Po powrocie do Wrocławia po kryjomu zaczęłam szukać materiałów o katolicyzmie. Miałam jednak poważny problem z doktryną i nie rozumiałam, jak kupiony w sklepie komunikant i wino z marketu staje się Ciałem i Krwią Jezusa. Pewnego dnia przyszła mi do głowy myśl, że sakrament Eucharystii opiera się na drugim sakramencie: na kapłaństwie. I to modlitwa księdza powoduje tę przemianę. Kilka dni później poszłam razem z Basią na Triduum Paschalne. To było okropne. Wszyscy przystępowali do Komunii św., a ja czułam się, jakbym stała na dworze w deszczu i patrzyła, jak w środku wszyscy się świetnie bawią, a ja nie mogę wejść. To był dla mnie ogromny ból i tęsknota. 
 
To wtedy Siostra zdecydowała, że chce przejść na katolicyzm?
– Tak. Odkryłam, że ta moja tęsknota to właśnie pragnienie przyjęcie Jezusa w Komunii św. Do konwersji i do sakramentu Komunii św. przygotował mnie jezuita. Odbyła się ona 3 czerwca 2008 r. w małej zakonnej kaplicy, gdzie cisnęliśmy się jak sardynki (śmiech). Czułam ogromną radość, której nie da się wyrazić. W moim sercu było to jedno słowo: „Wreszcie!”.
 
Jak zareagowali Siostry najbliżsi?
– Miesiąc później wyjechałam do Anglii, aby powiedzieć o swojej konwersji mojemu Kościołowi i mamie. Pierwsza rozmowa wypadła bardzo sympatycznie. Pastor zapewnił mnie, że szanuje mój wybór. Z mamą nie poszło już jednak tak lekko.
 
Była zszokowana?
– Tak, ale też dowiedziała się o tym w niefortunny sposób. Pojechałam do Anglii razem z Basią, aby mnie wspierała. Był piątek i jechałyśmy z moją mamą na zakupy, a ona proponowała nam kupno kanapki. Wiedziała, że Basia zamówi kanapkę z tuńczykiem, a dla mnie zaczęła zamawiać kanapkę z kurczakiem. Powiedziałam, że też chcę kanapkę z tuńczykiem. Ona się bardzo zdziwiła i zapytała dlaczego. Odpowiedziałam, że katolicy nie jedzą mięsa w piątek. A ona, że wie, ale że ja nie jestem katoliczką. Odpowiedziałam, że właściwie to jestem. Mama zaniemówiła. Nie chciała o tym rozmawiać do końca naszego wyjazdu, choć poza tym było bardzo sympatycznie.
 
I nagle przyszła Siostrze myśl, aby wstąpić do zakonu…
– Nie! (śmiech) Przyszła mi myśl, aby pojechać na kolejne rekolekcje ignacjańskie. Był styczeń. Przyjechałam i od samego początku miałam poważny dylemat: rozpakować się czy pójść na kawę (śmiech). W końcu poszłam do kawiarenki. Patrzę, a tam jakaś siostra zakonna mocuje się z żelazkiem i próbuje prasować. Zaczęła coś do mnie mówić. Nie miałam ochoty na rozmowę i nie byłam zbyt miła. W końcu siostra zapytała, czy wiem, jak się to żelazko obsługuje. Zaczęła opowiadać, że jest niepokalanką, że przyjechała z Szymanowa. Zapytała, czy jestem tutaj pierwszy raz, a ja odpowiedziałam tajemniczo: „I tak, i nie”. Ona nie dawała za wygraną. Wytłumaczyłam jej, że jestem tu trzeci raz, ale pierwszy jako katoliczka. Ciągnęła mnie za język, więc opowiedziałam jej moją historię. Od razu zaproponowała, abym przyjechała do Szymanowa na rekolekcje wielkopostne i opowiedziała o tym, jak przeżywam Eucharystię – bo nie wszystkie dziewczyny uczące się w szkole sióstr w niej uczestniczą. Następnego dnia w skrzynce znalazłam od niej mejla. Zaczęłam trochę czytać o tym zgromadzeniu, żeby wiedzieć, gdzie jadę, i nawet spodobała mi się ich duchowość.
 
Już wtedy pojawiła się myśl o wstąpieniu?
– Nie. Pan Bóg dał mi konkretne znaki. Pierwszym było  świadectwo, które wysłała mi s. Jana. Była to historia Angielki, która sto lat temu wstąpiła do niepokalanek. Również była konwertytką i miała mamę Irlandkę, a tatę Anglika. Poświęciła swoje życie zakonne w intencji niepodległości Polski. Zmarła na gruźlicę w 1919 r., mówiąc, że wypełniła już swoją misję. Pomyślałam, że ja też tak chcę! Chcę ofiarować moje życie zakonne w intencji Polski. Ale zaraz dotarło do mnie, że przecież nie jestem zakonnicą! Zaczęłam się zastanawiać, co tu jest grane…? Drugim znakiem była książka o założycielce zgromadzenia, matce Marcelinie. Siostra Jana ciągle mówiła: „Matka Marcelina to, Matka Marcelina tamto”. Miałam już tego trochę dosyć. Jednak po przeczytaniu jej biografii sama zakochałam się w tej kobiecie. To była jak strzała w serce od Ducha Świętego. A to wszystko jeszcze przed przyjazdem na rekolekcje! Rozmawiałam z Basią, czy to możliwe, abym miała powołanie zakonne. A ona odpowiedziała, że jak s. Jana mnie o to zapyta, to jest możliwe. Zapytała już pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe! Marzyłam, żeby przyjechać do Szymanowa na Triduum, ale przecież nie mogłam się wprosić. W nocy wróciła Matka Generalna i mijając mnie na korytarzu, zapytała, czy przyjadę na Triduum. I przyjechałam. Rozmawiałam potem z Matką w Wielki Piątek, a w Wielką Sobotę zapadła już decyzja, że mogę wstąpić 11 lipca 2009 r. I tak się stało. Miałam wtedy 47 lata. Na szczęście mama tym razem zareagowała o wiele lepiej. Zapytała tylko, czy jestem szczęśliwa. Potwierdziłam.
 
A co daje Siostrze największe szczęście?
 – Codzienna Eucharystia. Przez tyle lat w zakonie nie przyjęłam jej tylko trzy razy. Dwa razy, kiedy byłam nieprzytomna po operacji. Trzeci raz, gdy cały dzień musiałam być w podróży. Od razu czułam różnicę. Bardzo brakowało mi tego spotkania z Jezusem. Eucharystia jest dla mnie jak motor, który napędza mnie przez cały dzień. Kiedy mam dużo na głowie i idę do kaplicy, to czuję, jak spada ze mnie cały ciężar. Nic się nie zmienia, nie dostaję nagle konkretnego rozwiązania danej sprawy, ale mam pokój. Często wchodzę do kaplicy z bólem głowy, a wychodzę bez niego. Tam dotykam źródła. Wierzę, że gdybym przyłożyła stetoskop do tabernakulum, usłyszałabym bicie Jego serca.
 
 
 
S. LOYOLA VINALL
Angielka, była baptystka. W wieku 47 lat wstąpiła do Kościoła katolickiego, a rok później do Zgromadzenia Sióstr Niepokalanek w Szymanowie. 8 grudnia 2017 r. złożyła śluby wieczyste

Komentarze

Zostaw wiadomość

  • awatar
    karol
    28.01.2018 r., godz. 16:49

    a nie czasem "złożyła śluby wieczyste" zamiast przyjęła?

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki