Pytamy o powołanych do zakonu – a czy da się racjonalnie wytłumaczyć czyjeś małżeństwo z tą, a nie inną osobą? Kiedyś zapytałem pewną kobietę, która była dziesięć lat po ślubie, dlaczego jest z tym, a nie innym mężczyzną. Na początku próbowała odpowiedzieć: a to, że zawsze lubiła brunetów albo że razem lubią chodzić po górach. Po chwili zorientowała się, że opowiada bzdury, jakby cytowała romanse. I przyznała, że przecież jest również wiele innych cech, jego i jej, które całkowicie ich różnią, i że w sumie nie chodzi o to, żeby byli dokładnie tacy sami. I że chyba nie da się tego ich zejścia razem logicznie wytłumaczyć. Po chwili dodała jeszcze jedną ważną myśl: „Każda próba racjonalnego wyjaśnienia tego, co jest między nami i tego, co rzeczywiście nas połączyło, wydaje się zbyt płaska”. Zdziwiło mnie to wyznanie, bo sprawiali wrażenie pary raczej mało dopasowanej. Patrząc z boku, widziałem, że często się kłócą. Pomimo to byli i są razem. A ona nie waha się wciąż nazywać tego ich „wspólnego bycia” czymś pięknym, głębokim, niewyrażalnym…
Aby byli z Nim…
Skojarzyłem sobie, że podobnie o miłości małżeńskiej opowiadał ks. Józef Tischner. „Miłość nie jest nastrojem, uniesieniem, radością jak pojmujemy ją dzisiaj pod wpływem romantyków” – pisał w książce Przekonać Pana Boga. „Miłość to akt decyzji, wyboru, uznania za «swoje». Dobrze wyraża to mądrość zawarta w prostym ludowym języku: na żonę albo na męża używa się określenia «moja», «mój». Sens tych słów jest bardzo głęboki. Nie opisują one wspólnych uczuć, ale przynależność, piękną przynależność. (…) I nawet gdy mąż mówi: «a, pokłóciłem się z moją», to ta «mojość» pozostaje. Czasem miałem wręcz wrażenie, iż logika sakramentu, jego nierozerwalności, polega na tym, że to «mój», «moja» jest nie do wymazania”.
Ten tischenrowski język „mojości” dobrze wpisuje się również w to, co i konsekrowanym czasem się zdarza. Nie jestem zakonnikiem, ale my, księża przeżywamy to chyba podobnie. Bo chociaż wierzymy, że otrzymaliśmy zupełnie niewytłumaczalny dar, który nazywamy powołaniem; i że jest on dla nas obietnicą jakiejś szczególnej więzi z Bogiem, która pozwala powiedzieć o Nim „mój” przed każdą inną więzią ludzką – to przecież przeżywamy ten dar emocjonalnie bardzo różnie. Czasami zachowujemy się wprost jak małżonkowie. Potrafimy naprawdę się z Bogiem pokłócić. Pomimo wszelkich trudnych doświadczeń tego życia i tak w nas jednak pozostaje ta niezmazywalna „mojość”. Taka musiała być też intencja ewangelisty Marka, który opisując scenę powołania apostołów, zaznaczył wyraźnie, że Chrystus powoływał ich przede wszystkim po to, „aby byli z Nim…” (Mk 3, 14).
Szansa bycia szczęśliwym
Czytając nadesłane do naszej redakcji świadectwa o rozeznawaniu decyzji o życiu zakonnym, doszedłem do wniosku, że ich autorzy również używają symboliki „mojości”. Piszą o swoim powołaniu jak o niezasłużonym i niewytłumaczalnym po ludzku darze bycia z Bogiem i dla Boga. Żeby to podkreślić, wynotowałem z ich świadectw kilka stwierdzeń, które to obdarowanie wyraźnie w nich zdradzają. Czytamy więc między innymi o tym, jak to każdy z nich – choć na różne pewnie sposoby – najpierw „odczuwał w życiu pewien niedosyt”, a potem „przeżył coś głęboko”. Czytamy, że na każdego z nich spadło jakieś niewytłumaczalne doświadczenie wołającego ich Boga: „przyszła myśl”, „coś uderzyło”, „coś pękło”, „coś dotarło”. Te i podobne do tych czasowniki tworzą pewien ton tych świadectw. Nie ma w nich próby zbędnego wyjaśnienia: skąd, dlaczego… Jest raczej opis daru, zaskoczenia, jakiegoś „wewnętrznego przymusu”. I wiem, że brzmi on zbyt „romantycznie”, wręcz nierealnie. Tylko jak inaczej tę przynaglającą „mojość” opisać? Jak jej duchowej siły nie spłycić?
Zachęcam do przeczytania tych kilku krótkich wypowiedzi. Mam nadzieję, że chociaż trochę odsłonią one czytającym żonom i mężom tajemnice konsekrowanych dusz. Może pozwolą im też lepiej zrozumieć tych, którzy wbrew naciskom kultury taniego zaspokojenia lub nawet obawom rodziców, wybierają zakon. Tam odkrywają obietnicę swojego szczęścia. Bo wbrew wszelkim sceptycznym opiniom: powołanie zakonne jest szansą na prawdziwe szczęście. Wszystko jednak od tej „mojości” zależy, od niej wszystko na serio dopiero się rozpoczyna…
s. Dominika Gogulska, 36 lat, 17 lat w Zgromadzeniu Sióstr Elżbietanek
Od najmłodszych lat chciałam założyć szczęśliwą rodzinę i mieć dom. Ciągle jednak miałam jakiś niedosyt. W mojej parafii od zawsze były siostry elżbietanki. Pod koniec szkoły podstawowej pojechałam na rekolekcje prowadzone właśnie przez nie w Poznaniu. Tam przeżyłam bardzo głęboką spowiedź. Ksiądz powiedział mi, że mam podziękować Bogu za to co otrzymałam od Niego najcenniejszego. I w sercu usłyszałam słowo „powołanie”. Jestem jedynaczką wychowywaną tylko przed mamę. Pamiętam, jak na 18 urodziny mama złożyła mi życzenia i dała bukiet czerwonych róż. Właśnie wtedy powiedziałam, że za rok chcę wstąpić do klasztoru. Zapadła cisza. Mama stwierdziła, że nie będzie mi przeszkadzać, ale przyszły tzw. ciche dni. Mama mocno to przeżywała. Z czasem zobaczyła jak bardzo jestem przekonana do swojej decyzji. To ona przywiozła mnie do klasztoru. Całą drogę powrotną płakała. Potem widziała, że jestem szczęśliwa i do końca życia modliła się za mnie i wspierała mnie.
Br. Konrad Baran, 30 lat, 12 lat w Zakonie Braci Mniejszych Kapucynów
Braci kapucynów poznałem już jako dziecko, bo byłem zrzeszony w harcerstwie przy mojej parafii w Krośnie. Pamiętam obozy, biwaki, ale przede wszystkim rozmowy. Poznawałem zakon od strony praktycznej, znałem wielu braci, ale nie myślałem, że to droga dla mnie. Pierwszy raz taka myśl przyszła w pierwszej klasie liceum. Taki rodzaj życia zaczął mi się podobać. Z czasem te myśli jednak odeszły na drugi plan. Miałem dziewczynę i po zdaniu matury chciałem iść na inżynierię biomedyczną. Myśl o wstąpieniu do zakonu co chwilę jednak do mnie wracała. Stwierdziłem, że może pójdę na studia i jak mi nie przejdzie, to wtedy wstąpię. Jednak na początku klasy maturalnej miałem wypadek na rowerze. Przewróciłem się, złamałem prawą rękę i zwichnąłem bark. Cudem nie upadłem na głowę, a nie miałem kasku. Kiedy czekałem w kolejce w szpitalu, dotarło do mnie, że odkładanie tej decyzji na później nie ma sensu, bo „później” może już po prostu nie być. Rodzice nie spodziewali się mojej decyzji. Przez pierwszy rok szczególnie trudno było mojemu tacie, także dlatego, że jestem jedynakiem. Z czasem, gdy moi rodzice poznawali zakon, byli coraz bardziej do mojej decyzji przekonani.
Ks. Rafał Ochojski, 36 lat, 16 lat w zgromadzeniu Misjonarzy Świętej Rodziny
Zawsze wydawało mi się, że ksiądz to taki ktoś, kto od dziecka, już w piaskownicy odprawia Mszę św. Mnie zdarzyło się to tylko raz – gdy mama zabrała mi inne zabawki. Nigdy nie byłem ministrantem, chociaż stałem już w zakrystii, żeby się zapisać. Bóg chciał mi chyba dać jeszcze trochę czasu. Przez całą podstawówkę i większość szkoły średniej nie myślałem ani przez chwilę o kapłaństwie. Uczyłem się w technikum budowlanym i robiłem wiele szalonych rzeczy. Chodziłem co niedzielę na Mszę św., ale latem stałem na dworze, bo twierdziłem, że jest za gorąco. Nie byłem zaangażowany, moja relacja z Bogiem to była raczej stara znajomość niż twórcza przyjaźń. Rok przed maturą pojechaliśmy z kolegami na Lednicę. Mówiono nam, że to spotkanie w klimacie Woodstocku. Tam coś we mnie pękło. Zobaczyłem mnóstwo wierzących ludzi, którzy są normalni, a nie dziwni – jak wcześniej myślałem. Po powrocie do domu w kilka osób założyliśmy w parafii wspólnotę, organizowaliśmy wyjazdy i nabożeństwa. Potem kolega namówił mnie na tani wyjazd na narty, który organizowali saletyni. W międzyczasie poznałem już misjonarzy Świętej Rodziny i zacząłem prenumerować ich czasopismo „Posłaniec Świętej Rodziny”. Pewnego dnia czytałem tę gazetę i doszedłem do informacji o tym, co trzeba zrobić, by wstąpić do zgromadzenia. To zrobiło na mnie takie wrażenie, że aż upuściłem gazetę. Przestraszyłem się tej myśli. To było coś jakby ktoś złapał mnie za ramię i powiedział: „Rafał, to jest dla ciebie!”. Zaczęła się walka z tą myślą. Wcześniej planowałem zostać zawodowym żołnierzem i wyjeżdżać na misje pokojowe. W końcu trzeba było podjąć decyzję, a wiedziałam, że jeśli nie spróbuję, będę miał do siebie pretensje. A jeżeli to nie będzie to, najwyżej po roku zrezygnuję. Rodzice się niczego nie spodziewali. Nie obnosiłam się z moim nawróceniem. Bardzo bałem się im powiedzieć. Zrobiłem to w Boże Ciało. Piliśmy kawę i oznajmiłem tylko: „Mamo, Tato, powiem Wam, do jakiej idę do szkoły”. I wyciągnęłam ulotkę Misjonarzy, położyłem na stole. Rodzice zamarli. Mama poszła do kuchni, zaczęła płakać i płakała przez tydzień. Tata się położył i zasnął. Dobrze, że tata spał krócej niż mama płakała. Przez jakiś czas był to temat tabu. Mama mnie zapytała, czy wiem co robię, czy to nie jakiś kolejny wymysł. Trudniejsze od samego podjęcia decyzji było dla mnie powiedzenie o niej rodzicom.
s. Hiacynta Nowosad, 33 lata, 14 lat w Zgromadzaniu Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana
Moje powołanie to przykład powołania dziecięcego. Do Pierwszej Komunii Świętej przygotowywała mnie wspaniała siostra urszulanka i zafascynowała mnie jej osoba. W 1993 r. była beatyfikacja s. Faustyny Kowalskiej i w kinach wyświetlano film Faustyna. Byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej i poszłam na niego z babcią. Zrobił na mnie duże wrażenie. W sercu miałam coraz większe pragnienie, aby się oddać Jezusowi w całości. Było to takie romantyczne pragnienie małej dziewczynki. Z czasem zaczęłam je ukrywać. Wstąpiłam do harcerstwa, nosiłam glany i słuchałam rocka. Do liceum poszłam do sióstr urszulanek. Tam spotkałam się z Oazą, do której przyciągnęły mnie dźwięki gitary. To tam przeczytałam w jakiejś gazecie o rekolekcjach powołaniowych w Siedlcu. Pamiętam, że jak weszłam do kaplicy i zobaczyłam obraz Pana Jezusa Jaśniejącego, od razu poczułam „że to jest to”. Miałam jednak jeszcze trzy lata do matury. W międzyczasie poznałam chłopaka, spotykaliśmy się, ale coraz bardziej czułam, że Jezus chce mnie mieć tylko dla siebie. Już wtedy miałam dużą autonomię wobec moich rodziców i nie czułam jakiejś presji. Wiedziałam, że to moje życie i to ja muszę decydować. Gdy otrzymałam datę wstąpienia, odliczałam dni i zakreślałam je w kalendarzu. Największe trudności były na początku po wstąpieniu do zgromadzenia. Brakowało mi moich bliskich. Z czasem coraz bardziej cieszyłam się moim powołaniem.