Logo Przewdonik Katolicki

Trędowaty Chrystus

Monika Białkowska
FOT. ROBERT WOŹNIAK. W albumie Pani Basi są listy i obrazki z błogosławieństwem podpisane przez Matkę Teresę.

Pracowała jako ekonomistka. Odwiedzała w domach samotnych chorych. Prowadziła w parafii wspólnotę misyjną. Pakowała tony paczek dla misjonarzy na całym świecie. Nie spodziewała się, że sama kiedyś na prawie dwa lata stanie u boku Matki Teresy.

– Miałam łzy w oczach, gdy w jednej z umieralni w Kalkucie zobaczyłam leki z datą ważności, wypisaną kiedyś moją ręką. Przejechały tysiące kilometrów, były potrzebne. Zobaczyłam, że to wszystko miało sens, że było wyraźną drogą – mówi pani Barbara Rajczyka.
 
Kalkuta? Nonsens!
Pani Barbara w 1985 r. pojechała na pielgrzymkę do Lourdes. Klęczała przed grotą objawień. – Prosiłam i dziękowałam. Nagle z mojego serca wypłynęła prośba: „Maryjo, spraw, żebym pojechała do Kalkuty!”. Zaraz potem pomyślałam: co ja plotę, jaka Kalkuta, nonsens! – śmieje się. – Nigdy wcześniej o takim wyjeździe nie myślałam, a o Matce Teresie wiedziałam, że istnieje i jak żyje, ale nigdy się nią specjalnie nie interesowałam.
Przelotna prośba, która tak wyraźnie pojawiła się w sercu pani Barbary zdawała się minąć bez echa. Ona sama ani trochę się nad nią nie zastanawiała. Rok później zadzwonił telefon. Mietek, kolega pani Barbary, człowiek również zaangażowany we wspieranie misjonarzy oświadczył: „Basia, jedziesz ze mną do Kalkuty!”.
– Odpowiedziałam, że nie ma mowy, nie mam takich możliwości finansowych – wspomina pani Barbara. – On odpowiedział, że mam rok, więc mam się modlić. Potem zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Pracowałam na prowizjach. Nagle bez żadnych wysiłków z mojej strony zaczęłam pracować trzy razy więcej niż normalnie i dużo więcej zarabiać. Jakby Bóg układał te sprawy w sposób dla mnie niezrozumiały. Nie miałam już argumentu, że mnie nie stać. Wzięłam w pracy bezpłatny urlop i pojechałam. Był 1989 rok.
 
Ryż i buty
– Już kiedy wysiadłam na lotnisku w Delhi, wydawało mi się, że znalazłam się na innej planecie – wspomina pani Barbara. – Inni ludzie, inna kultura, na ulicach tłumy. Wszędzie krowy, psy i kozy, gdzieś przy domu kura przywiązana na sznurku, pewnie największy rodzinny skarb. Do Kalkuty z Delhi jechaliśmy ze trzy doby. Gdy na torach stawała krowa, pociąg zatrzymywał się z szacunku dla zwierzęcia. Widziałam człowieka, śpiącego na ziemi i stojącą nad nim krowę: ludzie stali obok przerażeni, że ona zaraz nadepnie mu na twarz, ale nikt nie reagował. Widziałam również dużo dobroci i przerażającą biedę. Gdy czekaliśmy gdzieś wieczorem na przesiadkę, na jednym z peronów pojawiła się kilkunastoosobowa rodzina, wszyscy bardzo zmęczeni całym dniem i upałem. Usiedli na peronie, przy hydrancie. Mężczyzna wyciągnął w woreczka dwie garście ryżu, wsypał je do puszki i zalał letnią wodą. Potem wszyscy po kolei brali z tej puszki po kilka ziarenek. Nawet dzieci nie pchały się, nie wyciągały rączek, żeby wszyscy mogli się choć odrobinę najeść. Widziałam w tej biedzie ogromną solidarność. Potem dowiedziałam się, że Hindusi często pracują na polach ryżowych, przez cały dzień zanurzeni po łydki w wodzie, dostając za to garść ryżu, którą muszą wykarmić całą rodzinę. Za mało do życia, za dużo do śmierci.
Wolontariusze, w tym pani Barbara, zamieszkali w pomieszczeniach slamsowych, około godziny drogi pieszo od domu Matki Teresy. – Wiedzieliśmy, że jeśli mamy służyć najbiedniejszym, sami musimy stać się biedni, żeby ich rozumieć – tłumaczy pani Basia. W nocy słyszeli, jak struci resztkami ze śmietników ludzie wyją z bólu. Rano oglądali trujące, białe opary, unoszące się nad pełnymi zgnilizny wysypiskami i patrzyli na ludzi, którzy pochylali się nad nimi w poszukiwaniu czegoś, czym mogą wypełnić żołądki. – W slamsach było pełno szczurów – wspomina pani Barbara. – Zrozumiałam wtedy, dlaczego ludzie śpiący na ulicach tak bardzo potrzebują butów. Trąd sprawia, że tracą czucie w nogach. Wtedy szczury mogą bezkarnie zjeść im stopy, aż do stawu, kiedy oni śpią. Wtedy nie mają już szans na chodzenie. Dlatego ludzie zakrywali stopy, czym tylko mogli, owijali je na noc szmatami i gazetami, żeby gryzonie nie miały do nich dostępu.
 
Bez rękawiczek
Wchodząc po raz pierwszy do umieralni, pani Basia nie wiedziała, co ją tam czeka. Siostry pytane przez wolontariuszy, co mają robić, odpowiadały, że patrzeć na nie i robić to samo, pilnując, żeby nie ominąć żadnego łóżka. Szybko okazało się, że najlepszym przygotowaniem była owa modlitwa przez cały rok przed wyjazdem. – Gdyby człowiek tam wszedł prosto z ulicy, bez modlitwy, to alboby zaraz uciekł, albo zwariował – przekonuje pani Basia.
Najważniejszym miejscem w umieralni i pierwszym, do którego trafiają wszyscy chorzy, jest umywalnia. Tam misjonarze przynoszą ludzi prosto z ulicy, tam trzeba ich umyć i oczyścić rany z robaków. – To drastyczne widoki, człowiek przyniesiony z ulicy wygląda strasznie – mówi pani Barbara. – Ale nad umywalnią umieszczony jest angielski napis: „Ciało Chrystusa”. Matka Teresa również powtarzała, że nigdy nie dotknęłaby trędowatego, gdyby nie wiedziała, że to jest żywy Chrystus. Ja sama miałam taki krytyczny moment. Gdy zobaczyłam wielką i okropną ranę na ręce pewnej kobiety, myślałam, że stracę przytomność i upadnę. Ale wtedy na umieszczonej nad łóżkiem stacji Drogi krzyżowej zobaczyłam rękę Jezusa przebitą gwoździem. Obie te ręce stały się dla mnie jednym. To był cud łaski, bo od tego momentu nie czułam już ani lęku, ani odrazy. I nigdy nie używałam rękawiczek. Bałam się, że będą za mało delikatne i dodatkowo podrażnią obolałe ciała chorych.
 
Tylko ty i Jezus
Każdy dzień pracy w umieralniach rozpoczynał się Mszą św. w Domu Matki Teresy. Duża, podłużna kaplica mieściła 380 sióstr i około 70 wolontariuszy. Matka Teresa siadała zazwyczaj z tyłu, przy drzwiach naprzeciw ołtarza. Potem każdemu wychodzącemu robiła krzyżyk na czole i błogosławiła na kolejny dzień pracy.
– Widziałam Matkę Teresę przynajmniej dwa razy dziennie: na porannej Mszy św. i na wieczornej adoracji – wspomina pani Barbara. – Na porannej Mszy siadałam w korytarzu w tyłu, żeby być blisko niej i żeby podczas znaku pokoju nasze spojrzenia mogły się skrzyżować. Przyjmowałam również z jej rąk Pana Jezusa, bo była nadzwyczajnym szafarzem Komunii św. Wieczorem wystawiała Najświętszy Sakrament do adoracji. Uderzało mnie wtedy, ile miała w sobie miłości. Gdy brała Go do rąk, widziałam matkę, z ogromną miłością tulącą do piersi swoje niemowlę. Matka Teresa z taką samą miłością nosiła Pana Jezusa. Gdy się modliła i kiedy patrzyłam na nią, taką małą i pochyloną, myślałam sobie: „Świat dla ciebie nie istnieje, jesteś tylko ty i Jezus. Musisz być ogromnie szczęśliwa!”. Po jej śmierci z książki Święta od ciemności dowiedziałam się o tym, że przeżywała duchowe ciemności, że jej skupienie było cierpieniem. Ale kochała Jezusa bez granic i była Mu we wszystkim ślepo posłuszna. Była idealnym instrumentem w ręku Boga!
Czasem zdarzało się jeszcze w ciągu dnia, że Matka Teresa przychodziła do umieralni. Nie traciła czasu na pogawędki. Pani Basia rozmawiała z nią trzy razy, siedząc obok na zydelku albo klęcząc obok. – Czułam wtedy to samo co podczas spotkań z Janem Pawłem II: otulenie ogromnym pokojem – wspomina. – Już wtedy wiedziałam, że to jest wielka święta. Do dziś każdego dnia wspominam ją w swoich modlitwach.
 
Czas na miłość
Umieralnia to wielka hala z łóżkami, ustawionymi w czterech rzędach. Każdego dnia rano najpierw trzeba było zmienić każdemu zalaną kałem i moczem pościel i koszule. Jedni zbierali rzeczy do prania, inni nakładali czyste, a pani Basia zajmowała się myciem chorych. – Zanosiłyśmy każdego po kolei do umywalni, a tam wylewałyśmy najpierw na niego wiadro wody – opowiada. – Poddawali się temu z przyjemnością, bo woda w kranach jest tam letnia, a ich ciała rozpalone, to przynosiło im ulgę. Myłyśmy każdego, wycierałyśmy, ubierałyśmy w czystą koszulę i kładłyśmy w czystej pościeli. Potem było karmienie. Czasem nawet kilkanaście minut trwało, zanim zagłodzony człowiek przełknął choć kilka ziarenek ryżu. A kiedy już byli najedzeni, opatrzeni i mieli popudrowane plecki, przychodził najpiękniejszy czas, który nazywałam „czasem na miłość” – uśmiecha się pani Basia. Wspomina wychudzoną kobietę, którą opierała sobie na ramieniu i śpiewała jej piosenki, tłumacząc, że śpiewa o Bogu. Mówi, że tamta patrzyła na nią z taka mądrością i zrozumieniem, jakby była profesorem po kilku fakultetach. Odchodziła dalej, gdy kobieta robiła się spokojna i wygładzały jej się rysy twarzy.
Wspomina inną panią, która zarzucała ją głośnym potokiem słów. Pani Basia siadała obok, patrzyła, słuchała i modliła się, by Bóg sprawił, by tamta myślała, że ona ją rozumie – choć nie rozumiała jej ani trochę. Kobieta nazywała ją czasem swoją ciocią albo mamą.
Wspomina też młodą, piękną dziewczynę z ciemnym, grubym warkoczem, zdrowszą fizycznie, za to chorą psychicznie. – Siedziała cały czas w pozycji kwiatu lotosu i ani drgnęła. Nawet oczami nie wodziła, patrzyła wciąż w jeden punkt. Czesałam ją, myłam i się modliłam, żeby powstała w niej jakaś ludzka reakcja, żeby zaczęła żyć. Po czterech dniach, gdy się do niej przymilałam i robiłam głupie rzeczy, kiedy głaskałam się po twarzy jej warkoczem i go całowałam, spojrzała na mnie zdziwiona. To był pierwszy jej ludzki odruch, ucieszyłam się: „Ona żyje!”. Potem widziałam, że wodziła za mną wzorkiem, ilekroć przechodziłam obok. To był cud tego „czasu na miłość”.
 
Katecheza czułości
Któregoś dnia pani Barbara zdziwiła się, że siostry umieściły jakąś chorą w ciemnym zakątku sali, do którego nie docierało światło. Trochę oburzona, trochę zdziwiona przyjrzała się jej bliżej. – Zobaczyłam, że światło nie jest jej potrzebne – wspomina. – Miała puste, wyżarte przez trąd oczodoły i obnażone zęby. Siedziała z kolanami ściągniętymi pod brodą jak posąg. Pomyślałam sobie, że ona już ogląda Boga i kiedy umrze, będzie pierwsza w kolejce do nieba. W jakimś ułamku sekundy nawet jej zazdrościłam, że ona już jest tak blisko, a ja muszę jeszcze pielgrzymować.
W umieralniach Matki Teresy ludzie głównie umierali: jeśli udało się komuś uratować życie, to było piękne, ale Matka Teresa ratowanie życia pozostawiała lekarzom. Jej zadaniem było, by tym, którzy odchodzą, pokazywać Boga. – Początkowo byłam zaskoczona, gdy widziałam kapłana, którzy przychodził codziennie, pochylał się nad niektórymi łóżkami i udzielał chorym komunii św. Myślałam, jak to jest możliwe, tak bez katechezy, bez przygotowania, kiedy człowiek został wczoraj półprzytomny przyniesiony z ulicy? – wspomina pani Barbara. – Ale tam zrozumiałam, że najlepszą katechezą jest miłość. Ci chorzy odkrywali Jezusa w miłości: gdy sponiewierani na ulicy trafiali do miejsca, w którym ktoś się nad nimi z czułością pochylał. Wtedy odkrywali Boga, wtedy przyjmowali chrzest. Pani Barbara opiekowała się kiedyś kobietą, która musiała przeżywać ogromne bóle, bo nieustannie narzekała i wyzywała na swoją opiekunkę. – Robiłam wszystko, żeby jej ulżyć, ale nic się nie zmieniało – mówi pani Basia. – Przeżyłam kryzys. Poszłam do siostry, żeby jej się poskarżyć, że już nie mogę wytrzymać. Ona spoważniała i powiedziała: „To jest Jezus”. Zdziwiłam się, bo jak to, Jezus wyzywa? Usłyszałam: „Nie. To jest Jezus, który cię wzywa do trudnej miłości. Nie do takiej, która spotyka się z wdzięcznością, uśmiechem i podziękowaniem, ale takiej, która cię kosztuje i która rani”. Pomyślałam wtedy, ile mamy takich trudnych miłości do ludzi naznaczonych cierpieniem i grzechem. Wszystkie mury niedostępności mamy łamać z Jezusem. Nie możemy egoistycznie hodować swojej świętej pobożności, tylko ja i Jezus. Mamy iść i kochać innych, nawet gdy to trudne.
 
Cuda, zakochanie i płatki róż
Matka Teresa uczyła swoje siostry całkowitego zdania się na Boga. Gdy czegoś im brakowało, nie martwiły się, ale klękały i zaczynały się modlić. Otrzymywały, ile potrzeba i kiedy potrzeba. Opatrzność Boża czuwała nad nimi, a Matka Teresa wiedziała, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.
– Któregoś dnia do umieralni przyjechała ekipa filmowa – wspomina pani Basia. – Matka Teresa posługiwała się zawsze bardzo ubogimi środkami, więc i oświetlenie absolutnie nie spełniało warunków do nagrywania. Filmowcy przekonywali, że tak się nie da, że nic z tego filmu nie wyjdzie, jeśli nie będzie lepszego światła. A Matka Teresa upierała się, że więcej nie trzeba, że mają nagrywać, a wszystko będzie dobrze. A grzeczności i ze względu na nią ustąpili. Okazało się, że film wyszedł świetny. To są prawdziwe cuda – przekonuje.
Pani Barbara przyznaje, że w Kalkucie przeżyła zakochanie. Była pewna, że zostanie tam do końca życia, że jest stworzona do bycia z chorymi. Była tam szczęśliwa. Nieważna stała się praca czy mieszkanie. Pan Bóg miał inny plan. Choroba mamy ściągnęła ją do Polski. Do pracy w Kalkucie już nie wróciła, rozpoczęła za to inną służbę: jeździ od parafii do parafii, żeby dawać świadectwo o cierpieniu, które jest szkołą miłości.
Do Kalkuty pojechała jeszcze raz 13 lat temu, na grób Matki Teresy. Przywiozła z niego różę, zasuszyła jej płatki i przygotowała z nich obrazki dla przyjaciół.
– Bóg planuje ludzkie życie, wystarczy tylko powiedzieć Mu „tak” – przekonuje pani Basia. – Każdego dnia modlę się tylko o to, by wypełniała się Jego wola. I wiem, że On posłał mnie do Kalkuty po to, żebym przeżyła, co przeżyłam i żebym teraz mogła o tym opowiadać. Najważniejsze jest to: Matka Teresa w cierpiącym człowieku rzeczywiście odkrywała oblicze Chrystusa, a my tego właśnie się od niej uczyliśmy.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki