Rodzimowierców jest już w Polsce kilka tysięcy. We Wrocławiu zaczynają właśnie budować swoją świątynię. Nie lubią, gdy nazywać ich poganami: mają przecież bogów i mitologię, żerców i chramy, święta i rytuały. Tymczasem korzenie ich wiary często nie sięgają dalej, jak romantycznych poszukiwań. Nauka o przedchrześcijańskich wierzeniach w Polsce powiedzieć może niewiele.
Tęsknota za Majami
Zaczęło się od… No właśnie: od kogo? Od księcia Mieszka, który przyjął chrzest? Od Piasta Kołodzieja? Od Lecha?
Zaczęło się na przełomie XVIII i XIX w., kiedy kończyło się oświecenie, zaczynał romantyzm, a Polska była pod zaborami i mocno potrzebowała dowartościować wszystko to, co polskie, narodowe, co może być siłą i dumą. Podobne nurty rodziły się w innych krajach. Tak w zamiłowaniu do starogermańskiej przeszłości powstawał choćby niemiecki nacjonalizm.
– Skoro wielką i wspaniałą historię starożytną mieli Rzymianie i Grecy, Germanie i Skandynawowie, skoro mieli swoje mitologie i obyczaje, pismo runiczne, epopeje i sagi – to dlaczego Słowianie mieli być gorsi? – pyta Jakub Linetty z Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. – Sądzę, że w próbach dowartościowania wiedzy o najdawniejszych dziejach Polski kierowano się zarówno specyficznie pojmowanym patriotyzmem, jak i narodowymi kompleksami. Połowa XIX w. to był czas, kiedy dokonywano spektakularnych odkryć archeologicznych: odnaleziono kamień z Rosetty, dzięki któremu odczytano egipskie hieroglify; cywilizację Majów, cywilizację starożytnej Asyrii. To wszystko w przypadku ludzi, którzy nie potrafili spojrzeć chłodno na przeszłość własnego narodu, budziło oczekiwania, że podobne znaleziska, potwierdzające istnienie starożytnej cywilizacji Słowian również zostaną odkryte. Poszukiwania śladów ich wiary i kultu nie musiały powodować konfliktu z wiarą katolicką, a fascynacja słowiańszczyzną nie musiała oznaczać apostazji. Choć trzeba przyznać, że pewne ostrze ideowe wymierzone w Kościół można było już wtedy zauważyć.
Sobie cudzy
Pionierem badań nad słowiańszczyzną był Zorian Dołęga Chodakowski (właśc. Adam Czarnocki). To on jako pierwszy mówił o konieczności zbierania podań, legend i informacji o stanowiskach archeologicznych. On również pisał w 1819 r.: „Od wczesnego polania nas wodą zaczęły się zmywać wszystkie cechy nas znamionujące, osłabł w wielu naszych stronach duch niepodległy. Kształcąc się na wzór obcy, staliśmy się samym sobie cudzymi”. To było wprost oskarżenie chrześcijaństwa i Kościoła, obwinianego o to, że żadnych pamiątek po czasach pogańskich odkryć się nie udało, że zniszczone zostały wszystkie posągi, zburzone wszystkie świątynie i spalone wszystkie księgi.
– Przy całym subiektywizmie tego stwierdzenia, wpłynęło ono pozytywnie na rozwój badań archeologicznych – mówi Jakub Linetty. – Wiele osób, zainspirowanych rzekomą dawną wielkością przodków, starało się znaleźć ślady dawnej cywilizacji słowiańskiej. A ta koniecznie musiała być równie wspaniała, jak te znane ze świata antycznego. Dlatego powszechna była wiara w to, że Słowianie znali pismo, mieli rozbudowaną mitologię i wspaniałe rzemiosło. Tylko co zrobić, jeśli znaleziska, które by to potwierdzały, się nie pojawiają, a czekający na nie ludzie stają się coraz bardziej niecierpliwi…? Niektórzy ulegali pokusie ich preparowania.
Nabici w kronikę
W XIX w. w Czechach wielką karierę zrobił dokument, znaleziony w wieży zamku w Zelenej Horze koło Nepomuka. Rękopisy zawierać miały długo wyczekiwany epos słowiański z czasów przedchrześcijańskich. O autentyczność Sądu Libuszy spierano się aż do XX w. Ostatecznie okazało się, że rękopis sporządzony został na autentycznym średniowiecznym pergaminie, ale po wydrapaniu z niego oryginalnego tekstu naniesiono nowy. Autorem fałszerstwa był praski wykładowca slawistyki Václav Hanka i Josef Linda, poeta i bibliotekarz.
W Polsce podobną sensacją miała się stać Kronika Prokosza, rzekomo z X w. W rzeczywistości jej powstanie wiązało się prawdopodobnie z żartem towarzyskim generała Franciszka Morawskiego. Wprawdzie w jej autentyczność uwierzył Julian Ursyn Niemcewicz, który otrzymał ją od Morawskiego w prezencie jako kupioną na żydowskim kramie – ale już rok później fałszerstwo zdemaskował Joachim Lelewel. Nie zmienia to faktu, że dziś Kronika Prokosza została wydana w renomowanym wydawnictwie jako oryginał, bez krytycznego komentarza – i choć naukowcy są zgodni, że to fałszerstwo, nadal budzi zainteresowanie.
Bałwanki i rysy
Wielkim wydarzeniem pod koniec XVIII w. było odnalezienie posążków z brązu, przedstawiających bóstwa słowiańskie. Nazwano je bałwankami (lub idolami) prillwickimi, od miejscowości Prillwitz w Meklemburgii. Rangę znaleziska podnosił fakt, że bałwanki ozdobione były słowiańskim pismem runicznym. – To zwiodło polską naukę na dziesiątki lat – mówi Jakub Linetty. – Badacze powszechnie uwierzyli w ich autentyczność. Problem w tym, że owe bałwanki są absolutnie fantastycznie, nienawiązujące do niczego, co jest znane w słowiańskim świecie. Dopiero w 1825 r. Konrad Levezow przeanalizował dokładnie okoliczności ich odkrycia i doszedł do wniosku, że to fałszerstwa. W Meklemburgii zarządzono śledztwo. Chociaż główni podejrzani, złotnicy Sponholtzowie, już nie żyli, przesłuchano ich czeladników. Ci przyznali, że zbiór został sfabrykowany.
Błądzenie archeologii w poszukiwaniu śladów słowiańszczyzny nie zawsze wiązało się z falsyfikatami. W świecie romantyzmu, w którym granica między faktami a wyobrażeniami i literaturą była płynna, łatwo było o nadinterpretacje. W 1834 r. Jan Kollar, luterański duchowny i archeolog, pielgrzymował do Bambergu, do grobu św. Ottona, apostoła Pomorza. Tam na rzeźbach lwów przed katedrą dopatrzył się napisów w języku starosłowiańskim. Odczytał na nich imię słowiańskiego boga Czernoboha. Swoje szkice owego napisu opublikował w materiałach naukowych. Uczeni spierali się o poprawność transkrypcji, doszukując się w napisie również innych imion. Dopiero kilka lat później Wojciech Cybulski, slawista z Wrocławia, pojechał do Bambergu, żeby zweryfikować opis Kollara. Napisy okazały się przypadkowymi spękaniami marmuru.
Dopisać runy
W 1856 r. w Mikorzynie pod Kępnem Piotr Broszewski powiadomił uczonych o odkryciu dwóch niezwykłych kamieni z wyrytymi znakami. Towarzystwo Przyjaciół Nauk z Poznania wysłało na miejsce Antoniego Białeckiego, młodego studenta z Krakowa, który prowadził w pobliżu inne badania. Ten znany był jako badacz dość krytyczny i nie przyjął znaleziska bez wątpliwości. Pech chciał, że po drodze znalazł grób ciałopalny z kamienną obstawą – a w samym Mikorzynie zobaczył dokładnie takie same kamienie, tyle że z napisami i wizerunkiem bóstwa. Uznając znalezisko za autentyczne, niechcący przyczynił się do chwilowego uznania ich w nauce. Pisano o runach i bóstwie, zidentyfikowanym jako z Prowe. Dopiero kiedy hrabia Aleksander Przezdziecki referował znalezisko na międzynarodowych kongresach, wykazując jego analogię do posążków prillwickich, zwrócono mu uwagę, że tamte posażki były fałszerstwem.
To zasiało wątpliwości. W Krakowie powołano specjalną komisję runologiczną. Naukowcy ostatecznie odrzucili tezę o autentyczności kamieni. Stwierdzono, że ich twórca o archeologii miał skromne pojęcie, natomiast na pewno miał w biblioteczce prace Lelewela z wizerunkami bałwanków prillwickich – i na nich się wzorował, robiąc ryty. Same kamienie były autentyczne i służyły pierwotnie jako żarna.
Światowid obnażony
W Krakowie w Muzeum Archeologicznym znajduje się kamienny posąg, który doczekał się wielu reprodukcji. Na jego podstawie pisano wiele o Słowianach i ich religii. To Światowid ze Zbrucza. Posąg znaleziony został w połowie XIX w. w rzece Zbrucz. – Miał być pięknym przykładem nie tylko mitologii słowiańskiej, ale również kultury i sztuki, która musiała być wysoko rozwinięta, jeśli tworzyła tak misterne artefakty – tłumaczy Jakub Linetty. – Ale znalezisko nie wszystkich przekonało. Okoliczności jego odnalezienia były niejasne, a inne znane dzisiaj rzeźby bóstw słowiańskich są drewniane i różnią się stylistyką wykonania. Jeszcze dziś wielu uważa go za autentyczny.
To, że posąg jest XIX-wiecznym fałszerstwem, stwierdzają ukraińscy badacze, Oleksij Komar i Natalia Chamajko. Stan jego zachowania jest zbyt dobry na dziesięć wieków: owszem, w wodzie przebywał, ale znacznie krócej. Wykonany jest lepiej, niż potrafili to robić Słowianie tysiąc lat temu, widać na nim ślady dłuta. Podejrzenia padły na poetę Tymona Zaborowskiego, romantycznego poetę mieszkającego nieopodal, a zmarłego w tajemniczych okolicznościach 20 lat przed odnalezieniem Światowida. Zaborowski interesował się mitologią Słowian, miał artystyczną fantazję i prawdopodobnie wcale nie planował fałszerstwa. Jest możliwe, że próbował artystycznie rekonstruować świat, który tak go fascynował – nagła śmierć zatarła jego plany, epidemia cholery, która wybuchła krótko później zabrała ludzi, którzy o tym pamiętali, a potomni zostali w ten sposób wprowadzeni w błąd.
Chcieliśmy być wspanialsi
– Znów musimy pamiętać, jaki to był czas – tłumaczy Jakub Linetty. – Jest połowa XIX w. Ludzie żyją opowieściami o Mieszku, który topił bałwany w rzekach i jeziorach. Archeolodzy przeszukują podnóże góry Lecha w Gnieźnie, żeby takie zatopione bałwany znaleźć. Wśród intelektualistów narasta atmosfera wyczekiwania. I nagle w Galicji zostaje odkryty dokładnie taki posąg, którego wyczekiwano. Kto by nie uwierzył? Takie było ówczesne myślenie i taki klimat epoki. Chcieliśmy, żeby nasza przeszłość była jeszcze wspanialsza. Burząc porządek ustalony przez monarchię i Kościół, chciano ówczesne ideały osadzać w tradycji jeszcze wcześniejszej. Przekonywano, że chrześcijański porządek był tylko epizodem, a teraz należy powrócić do dawniejszych tradycji. Tymczasem religijność jest niematerialną warstwą kultury – bez pisma nie mamy prawie żadnego dostępu do świata idei i wyobrażeń ludzi sprzed tysiąca i więcej lat. Dzięki skrupulatnym badaniom i chłodnemu spojrzeniu możemy wprawdzie przybliżyć niektóre aspekty dawnych wierzeń. Jednakże ustalenia te mają niekiedy niewiele wspólnego z potocznymi wyobrażeniami o słowiańskiej mitologii.