Nawet siedmio - czy ośmiolatki nie wyobrażają sobie życia bez urządzenia, które przenosi ich w inny wymiar. Długie godziny spędzane z tabletem i słuchawkami na uszach powodują, iż ten sztuczny świat staje się bardziej rzeczywisty od prawdziwego.
Niby o tym wiedziałem, bo przecież psychologowie co rusz alarmują, że wzrasta liczba dzieci uzależnionych od internetu, mediów społecznościowych czy sieciowych gier. A jednak prawdziwość jakiejś ogólniejszej tezy, przyjmowanej dotąd bardziej za sprawą intuicji czy zdrowego rozsądku najlepiej uwiarygadnia w naszych oczach konkretny, wyrazisty przykład.
Ostatnio właśnie przeżyłem coś takiego. Przestrogi mówiące o tym, że dzieci nie wyobrażają już sobie życia bez świata wirtualnego, przemówiły do mnie wyjątkowo dobitnie po tym, jak kilka dni z rzędu widziałem kilkoro tych samych maluchów kontemplujących w ciszy obrazki z magicznych ekraników. Przyjechały na wczasy z rodzicami, przebywały w gronie mniej więcej rówieśniczym, ale ani jedna, ani druga okoliczność nie miała dla nich znaczenia: nie spędzały czasu z mamą, tatą (rozmawiając, grając w scrable czy w piłkę), ani też nie bawiły się ze sobą. Siedziały obok siebie w ogólnie dostępnym pokoju, każde zahipnotyzowane swoim urządzonkiem, tak doskonale z nimi zestrojonym i tak niezbędnym, że traktowanym zapewne nieomal jak część ciała.
Powiecie Państwo, że niebezpiecznie zaczynam ocierać się o starcze zrzędzenie, bo nie dostrzegam, że dzisiejszy smarfon czy tablet przejął po prostu funkcję dawnych atrybutów dzieciństwa, takich jak piłka czy skakanka. A jednak upieram się, że to nie to samo. Natura tych zabaw jest przecież zupełnie odmienna: te dawniejsze otwierały na wspólny kontakt, natomiast współczesne zamykają, zastępując grono rówieśników jednym elektronicznym gadżetem. Pomijam już skutek fizyczny tego zjawiska, to znaczy kondycyjną degrengoladę i wzrastającą otyłość młodych generacji Polaków – trudno by było inaczej, skoro dawniejszym zabawom towarzyszył ruch na świeżym powietrzu, podczas gdy smatrfon kocha bezruch czterech ścian.
Boję się więc, kim będą dzisiejsze maluchy za 20–30 lat. Jacy będą ludzie, którzy znaczącą część dzieciństwa spędzili „sam na sam” z ekranikiem swojej uzależniającej zabawki, traktowanej bardziej serio niż prawdziwy świat? Jakie relacje rodzinne i towarzyskie zbudują ludzie, na których większy wpływ od mamy i taty miały te wynalazki (zresztą ubóstwiane także przez rodziców, bo zapewniające im każdego dnia święty spokój)? Jaki świat będą tworzyć te maluchy, które kiedyś zyskają szczególną odpowiedzialność społeczną jako nauczyciele, lekarze, ludzie kultury, politycy? A jacy będą „smartfonowi” księża?
Tak, odejście od życia w różne równoległe światy nie może pozostać bez konsekwencji dla przyszłych społeczeństw. W jaki sposób rzeczywistość weźmie odwet za tę szczególną zdradę? To pytanie jest równie frapujące co przerażające.