W upalne popołudnie okolica wyglądała jak wymarła. Ja w przydomowym ogródku byłem zupełnie sam i pomyślałem, że nikt tutaj, poza mną, nie będzie pamiętał o warszawskiej rocznicy. I wtedy odezwały się syreny. Było ich kilka, słabszych i silniejszych, ale nie tak silnych, aby ich dźwięki mogły dochodzić od strony miasta. Zawyły te lokalne. Wiem, że minuta sygnału (w tym roku przedłużona do trzech) o godzinie 17.00 pierwszego sierpnia nakazana jest jakimś tam centralnym rozporządzeniem, związanym także z okresową kontrolą sprzętu alarmowego. Jednak nakaz ten dotyczy raczej większych instytucji, tych o randze wojewódzkiej, oraz tych o statusie wyższej użyteczności, na przykład lokalnych strażackich remiz. Personel niewielkiego magazynu chyba nie musi mu się podporządkowywać. Włączyli, bo chcieli.
Trochę jeżdżę po Polsce i doskonale wiem, że słowa „jestem z Warszawy” nie wzbudzają entuzjazmu na prowincji. Ludzi irytuje panoszenie się i zadzieranie nosa tych, którzy uważają, że przyjechawszy do Gdańska, Piły czy Radomska, koniecznie muszą reprezentować tam stolicę. I nawet rozumiem alergię na podobne postawy. Mnie też irytuje tak zwany warszawocentryzm, brak wyczucia lokalnej specyfiki, a często zwyczajny brak dobrych manier. Ale wiem też, że ludzie z Gdańska, Piły lub Radomska na ogół nie zaprzątają sobie głowy pytaniem, na ile owi denerwujący wszystkich warszawiacy są rzeczywiście „warszawscy”. Z mojej wiedzy wynika, że warszawiacy z dziada pradziada umieją się zachować na wyjeździe. Irytują głównie ci, którzy przyjechali do stolicy robić karierę i udawszy się na urlop lub delegację, afiszują się meldunkowym wpisem w dowodzie osobistym. Pewnie tak już musi być, bo to druga strona fenomenu magii stołecznego przyciągania.
Ale jest jedna chwila w roku, kiedy wszystkie te iskrzenia tracą znaczenie. To właśnie godzina „W”. Renesans pamięci o niej, który przeżywamy w Warszawie, dowodzi, że Powstanie było wydarzeniem zbyt szczególnym, aby umieścić je w rubryce rzeczy minionych. Na jego przykładzie doskonale sprawdzają się słowa Norwida, że „przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej”. Ale godzina „W” to przecież nie tylko sprawa warszawiaków. Bez zbędnych, patetycznych słów można chyba powiedzieć, że raz do roku o tej godzinie my wszyscy, Polacy z Gdańska, Piły, Radomska czy Poznania, „jesteśmy z Warszawy”.
Jest jeszcze coś więcej. Doświadczenie Powstania jest fenomenem na skalę światową. Nigdzie indziej, przynajmniej w epoce nowożytnej, nie unicestwiono w długiej i zaciętej walce o wolność milionowego miasta. W dodatku stolicy państwa, którego synowie i córki po przegranej wojnie nadal, na uchodźstwie i w podziemiu, stawiali opór wrogom Polski i wrogom wolności. W tym sensie Warszawa i jej Powstanie – a raczej dwa powstania: to z 1943 i to z 1944 – jest doświadczeniem całej ludzkości. Nawet jeśli większa część owej ludzkości nic o tym nie wie.
W każdym razie ja, stojąc w ogródku odludnego zakątka i słuchając dźwięku syren, czułem się bardziej niż zwykle Polakiem i człowiekiem.