Kiedy już wysłałem felieton, Jacek Kopciński, naczelny pisma „Teatr”, jeden z jurorów, powiedział, że Teatr Telewizji ratuje być może honor dramatycznego teatru. Nawet jeśli to teza przesadna, oddaje jakoś realia. To te przedstawienia podejmują dziś z Polakami najpełniej rozmowę o najważniejszych sprawach, o naszej tożsamości, przeszłości i przyszłości.
Ludzie kierujący dziś Teatrem Telewizji to doświadczeni fachowcy pracujący tam od lat. Ale wzmocnienie tego teatru, naoliwienie go pieniędzmi, wymagało decyzji politycznej: prezesa publicznej telewizji Jacka Kurskiego, Ministerstwa Kultury, wielu podmiotów. I to nie jest incydent . Jeśli minister Piotr Gliński walczy o odzyskanie naszych dóbr kultury, a Ośrodek im. Pileckiego zaczął robić to, czego nie robiono przez lata, choćby gromadzić relacje z czasów wojny, to widać w tym program. To jest z mojej perspektywy „dobra zmiana”. Spójna z innymi elementami programu partii rządzącej, stawiającej sobie za cel wzmocnienie państwa narodowego i polskiej tożsamości. Dlatego między innymi nie maszeruję z obecną opozycją.
A zarazem… Pielęgnowanie świadomości polskiej inteligencji jest wpisane choćby w odbudowę przez prawicę liceum ogólnokształcącego. Jak z tym jednak pogodzić plemienną, naprawdę toporną propagandę w programach informacyjnych publicznej telewizji? Z jednej strony podnosicie na wyższy poziom, z drugiej, próbujecie ogłupiać? Nawet jeśli jedno i drugie adresowane jest do innych grup społeczeństwa, widzę w tym sprzeczność. Mogą się do tego odwoływać rzecznicy opozycji, którzy powiedzą: w PRL też dbano o Teatr Telewizji. I wtedy na dłuższą metę rozwoju kultury narodowej i dominacji partyjno-rządowej propagandy nie dało się pogodzić.
Nie porównuję obecnej rzeczywistości do PRL. Komuniści reprezentowali przede wszystkim „korporacyjny” interes totalitarnej klasy rządzącej, a dodatkowo interes obcego mocarstwa. Rządzący obecnie, w warunkach pluralizmu, chcą dobra Polski. Tym bardziej jednak można pytać o ich niewrażliwość na patologie stosowanych przez tę władzę metod.
Nie dotyczy to tylko mediów, propagandy. Miałem ambiwalentny stosunek wobec reform sądowych. Pytanie, kto ma legitymizować kariery w sądownictwie: sama korporacja sędziowska czy politycy, nie jest proste. W wielu państwach Europy instytucje polityczne uczestniczą w nominowaniu sędziów. Tyle że są to regulacje i obyczaje utrwalone od dawna, podczas gdy PiS podjął próbę zmiany, posługując się rewolucyjnym tonem i idąc zbyt daleko w dążeniu do podporządkowania wymiaru sprawiedliwości nie tyle woli społecznej, ile partyjnemu ministrowi sprawiedliwości.
Ale to, co działo się wcześniej w wymiarze sprawiedliwości, też nie było dobre, a arogancja prawniczego establishmentu każe mi nie kibicować nikomu. Niemniej pomysł usuwania części składu Sądu Najwyższego nie podoba mi się. To się nie zdarza w cywilizowanych krajach, bo zbyt mocno uderza w niezależność sądowych organów. Od tej pory żaden sędzia nie będzie pewien przyszłości. To prawda, prezydent nieco to rozwiązanie ucywilizował – bariera wieku to trochę co innego niż odwołanie całego Sądu. Ale to nadal jest, jak pisałem w „Przewodniku Katolickim” rok temu, „o jeden most za daleko”. Wobec tak delikatnej materii jak sądownictwo potrzebna jest cierpliwość, albo nie dziwmy się zarzutom o autorytarne ciągoty.
Więc jaka jest ta zmiana? Dobra czy zła? Rozmowa o szczytnych celach nie zwalnia nas w każdym razie od rozmowy o metodach.