Logo Przewdonik Katolicki

Czy władza zsiądzie z bagnetów?

Jacek Borkowicz
FOT. PAWEŁ SUPERNAK/PAP

Zwykłemu obywatelowi pozostało albo bezrefleksyjne przyznawanie racji jednej lub drugiej stronie bezpardonowej walki, albo też bezradne przyglądanie się temu, co ponad nim się wyrabia.

Tytuł tego artykułu odnosi się oczywiście do znanego powiedzenia: za pomocą bagnetów można zrobić wszystko, nie można tylko na nich siedzieć. Przypisuje się je Bismarckowi, choć w rzeczywistości jest to aforyzm z gatunku tych klasycznych, o których nikt nie wie naprawdę, kto pierwszy je wypowiedział. Zresztą to nieważne: wszyscy zgadzamy się z jego słusznością. Szczególnie tutaj, w Polsce, gdzie niejeden raz mieliśmy okazję zaobserwować mechanizm działania procesu, który ów aforyzm w genialnym skrócie opisuje.
Ale czy stosowanie go pod koniec Roku Pańskiego 2017 do partii rządzącej nie jest aby przesadą? Rządy Prawa i Sprawiedliwości mają przecież demokratyczny mandat – wybrała je największa część głosujących obywateli. Popularność PiS w narodzie także nie spada, a jeśli wierzyć większości sondaży, nawet wyraźnie wzrasta, dystansując partie pozostałe. Opozycja z każdą akcją protestu wyprowadza na ulice polskich miast coraz mniej niezadowolonych. Czy to wszystko nie każe z optymizmem patrzeć w przyszłość wszystkim tym, którym PiS przynajmniej nie zawadza?
Otóż nie. Bo właśnie o tej sytuacji mówi nasze przysłowie. Partia Jarosława Kaczyńskiego zdecydowanie „zasiadła” polską teraźniejszość. Z pozoru wygląda to nawet stabilnie. Poradziliśmy sobie z ulicą, teraz, z pomocą nowego premiera, poradzimy sobie z zagranicą. Ale zewnętrzny obserwator nie czuje tego, co musi już odczuwać sam siedzący. Ostrza bagnetów wbijają się powoli, lecz coraz bardziej boleśnie. A politycy PiS fakirami przecież nie są.
 
Nie ruszymy bez fundamentów
Skutki przyklepanych pospiesznie ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa odczujemy najdalej w ciągu kilku miesięcy – nie tylko rządzący, ale i my wszyscy, niezależnie od tego, czy i jak lubimy władzę. PiS przekonuje Polaków: dajcie nam czas, zobaczcie, jak zreformowane sądy będą działać w interesie obywateli. Otóż nie będą. Wymiar sprawiedliwości nie ruszy z miejsca, jeżeli naruszone zostały fundamenty władzy sądowniczej. Taką właśnie sytuację mamy, gdyż wpływ na wybór sędziów zyskują politycy, tak czy inaczej, zależni od swoich partii. A polskie partie (nie tylko PiS!) są partiami typu wodzowskiego, realnie rządzonymi przez jednego człowieka lub dwu- czy trzyosobową kamarylę. W krajach byłego Zachodu, gdzie demokracja funkcjonuje nieprzerwanie od ponad stulecia, także zdarza się, że politycy wybierają sędziów. Tam jednak wewnętrzna kolegialność partii rządzących (lub współrządzących), a także zakorzeniona w społeczeństwie kultura polityczna stanowią skuteczne hamulce, niedopuszczające do demontażu trójpodziału władzy. U nas takich hamulców niestety brak.
Wiem, brzmi to jak lament „totalnej opozycji”, ale w naszym wypadku wcale nie chodzi o to, by bronić tego, co było. Polskie sądownictwo rzeczywiście wymaga naprawy, i to naprawy radykalnej. Jednak każda rzetelna naprawa o charakterze ustrojowym – a taką bez wątpienia jest reforma polskich sądów – winna opierać się o klarowne podstawy. A tych brak nam zupełnie. O ile jeszcze pół roku temu zwykły obywatel, przy pewnej dozie dobrej woli, mógł zająć takie czy inne merytoryczne stanowisko w politycznym sporze o model polskiego sądownictwa, o tyle dzisiaj pozostało mu albo bezrefleksyjne przyznawanie racji jednej lub drugiej stronie bezpardonowej walki, albo też bezradne przyglądanie się temu, co ponad nim się wyrabia. Zasadnicze zmiany o konstytucyjnym charakterze, które powinny być czytelne dla wszystkich, stały się dziś domeną zakulisowych rozgrywek wąskiej grupy specjalistów.
Co ma z tym zrobić wspomniany zwykły obywatel? Może najwyżej – jak w telewizyjnym wywiadzie poradził Polakom prezydent Andrzej Duda – „uważać sobie, co mu się podoba”. Nie jest to dobra prognoza dla Polski.
 
Część w interesie całości?
Odkąd Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, jej liderzy puszczają do nas oko: machnijcie ręką na literę prawa, bo to hasło broni tylko beneficjentów skorumpowanego systemu! My teraz robimy rewolucję, w interesie was wszystkich. A rewolucje z zasady nie są praworządne. Prawo, które PiS ma w swojej nazwie, to postulat na przyszłość. Teraz jest czas walki.
Trzeba przyznać, że ten argument zawiera w sobie sporo racji. I tę część racji doskonale wyczuwają wszyscy, którzy wiążą nadzieje z obecną władzą. Pamiętamy przecież skutki przewrotu majowego 1926 r. Polska, rękami Piłsudskiego obalając „sejmowładztwo” (odpowiednik dzisiejszej „sędziokracji”), wyszła na tym nie najgorzej, choć był to kraj demokracji autorytarnej. Nasz upadek w 1939 r. nie ma tu nic do rzeczy: przegraliśmy w wyniku fatalnego układu sił zewnętrznych, na który wpływu nie mieliśmy.
Pamiętać jednak należy o fundamentalnym rozróżnieniu. Społeczeństwo to kłębek partykularnych interesów. Państwo, aby dzielić sprawiedliwie w interesie wszystkich, musi coś ująć niektórym. Do tego świetnie się nadaje partia przy władzy, ale pod warunkiem że robi to w interesie narodu, a nie samej siebie. Że klarowny system zmian, a także jego owoce z czasem przekonają ogół, iż warto było poświęcić interesy części w imię całości.
 
Memento na przyszłość
Tak dzieje się właśnie z programem 500 plus, którego dobrodziejstw nie neguje dziś nikt poważny – włącznie z tymi, którzy jeszcze niedawno ją gromili. Tak też będzie zapewne z tzw. ustawą dezubekizacyjną. W obu wypadkach czytelna jest zarówno intencja zmian, jak i ich przeprowadzenie: chodzi o społeczną sprawiedliwość. Żadnej z tych ustaw nikt już nie ruszy, nawet po zmianie władzy. Bo zmiany, które wprowadzają, w sposób oczywisty działają na rzecz integracji narodu.
Są jednak obszary, w których partyjne grzebanie (i dotyczy to każdej partii, nie tylko obecnie rządzącej) Rzeczy Pospolitej pożytku nie przyniesie. Należą do nich niewątpliwie fundamenty sądownictwa. Nie wolno podchodzić do nich instrumentalnie, nie wolno ich też upartyjniać, chociażby dlatego, że po wyborach następna partia albo unieważni te zmiany jako niekonstytucyjne, albo zawłaszczy ich owoce. Ale jeszcze wcześniej, zanim owe wybory nastąpią, zinstrumentalizowane, upartyjnione sądownictwo skutecznie sparaliżuje polski wymiar sprawiedliwości. Najsłuszniejszy nawet paragraf nie zadziała na rzecz ogólnej sprawiedliwości, jeśli nie będzie elementem jasnego, przekonującego zdecydowaną większość obywateli systemu praw.
Bez ustanowienia owego czytelnego systemu nie ustaną, niestety, „przejawy braku poszanowania najwyższych urzędów Rzeczypospolitej i pełniących je osób”, nad którymi ubolewa w apelu, nie przypadkiem wystosowanym w rocznicę 13 grudnia, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisław Gądecki.
Ale tego już obecnie żadna pojedyncza partia uczynić nie zdoła. Rządzącym przyjdzie więc chyba zejść nieco z tych bagnetów i próbować porozumieć się z innymi – w najbardziej podstawowych sprawach.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki