„Brak reform, połączony z ustawicznymi atakami na prawa mniejszości, zrodziły niebezpieczny poziom niestabilności. Kijów określił drogę, która prowadzi do pogwałcenia istniejących praw mniejszości” – czytamy w rządowym memorandum, wystosowanym przez Budapeszt do sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga oraz szefów rządów państw tego sojuszu. Według Viktora Orbána pogrążona w chaosie Ukraina „nie jest w stanie spełnić swoich zobowiązań wobec różnych organizacji międzynarodowych”. Dlatego konieczna jest rewizja długofalowej polityki NATO wobec Kijowa. Mówiąc dosadniej: Pakt powinien przestać wspierać państwo, które nie wróży perspektywy trwałej przyszłości. Memorandum opracowano zaraz po 18 maja, to jest po kolejnym zwycięstwie Fideszu oraz utrzymaniu rządów Orbána. Jednak treść dokumentu „wyciekła” dopiero w ostatnich dniach, budząc sensację w światowych mediach. Tak mocno i tak nieprzychylnie mówili dotąd o Ukrainie jedynie Rosjanie. Teraz dołączył do nich premier Węgier.
Wspierać czy porzucić?
Problemy Ukrainy, która mimo zwycięstwa Euromajdanu w 2014 r. nadal nie może uporać się z dławiącym kraj systemem oligarchii i na dodatek ponosi koszty rosyjskiej agresji, nie są tajemnicą dla państw Zachodu. Wewnętrzna słabość tego państwa to drugi – obok niechęci do wywołania ostrego konfliktu z Rosją – powód, dla którego kraje NATO tak ostrożnie angażują się we wszelkie formy strategicznej pomocy Ukrainie. Ostrożność i dystans nie przekreślają wszak ogólnego kierunku, jakim jest popieranie Kijowa w jego trudnej drodze ku Europie i Zachodowi. Wyrazem tej dwoistej polityki ograniczonego poparcia jest chociażby podjęta kilka tygodni temu decyzja rządu USA o dostarczeniu Ukraińcom pocisków nowej generacji FMG-148 Javelin. Dobrze wiemy, że ukraińskie struktury bezpieczeństwa są nieszczelne, jak również to, że część kwot, jakimi zasilamy Kijów, przepada w kieszeniach oligarchów; jednak mimo to warto Ukraińców wspierać – tak można streścić sens dotychczasowej polityki ukraińskiej NATO i Unii Europejskiej. Warto, bo przecież ten lej ma jakieś dno, a pieniądze, włożone w budowę nowoczesnego państwa nad Dnieprem, kiedyś w końcu zaczną procentować.
Ten sposób myślenia radykalnie zakwestionował teraz przywódca Węgier, jednego z członków Paktu. Ukraina nie daje Europie ani NATO żadnych perspektyw i lepiej powiedzieć to sobie jasno od razu, niż kontynuować złudzenia. Konsekwencją postulowanej przez Orbána „rewizji polityki” wobec Kijowa musi więc być – choć nie jest to wprost powiedziane w memorandum – całkowite wycofanie się Zachodu z tego obszaru interesów. Orbán z pewnością wie, co mówi. Jako doświadczony gracz nie może nie znać zasady, głoszącej, że w polityce, tak jak w fizyce, natura nie znosi próżni. W miejsce przez kogoś opuszczone zaraz wchodzi ktoś inny. W tym wypadku Rosja Putina.
Dobre stosunki węgierskiego przywódcy z prezydentem Federacji Rosyjskiej znane są od dawna. Orbán jednak nigdy dotąd nie zadeklarował się tak stanowczo po jego stronie. Premier balansował między Moskwą a Brukselą, próbował też – z dobrym zresztą skutkiem – utrzymać równoczesne przyjazne relacje z Putinem oraz z Kaczyńskim. Teraz stawia wyraźnie na interes Węgier przed interesem wspólnoty, do której należą i Węgry, i Polska. A w tle tej całej awantury czai się beneficjent z Kremla.
Ruś Karpacka jak Sudety?
Oficjalnie Węgry skarżą się na gwałcenie prac mniejszości węgierskiej na Rusi Karpackiej (Użhorod i Mukaczewo). Ten peryferyjny obszar, a jednocześnie jedyny odcinek granicy węgiersko-ukraińskiej, jest języczkiem u wagi politycznych przemian, jakie w XX w. dokonywały się w środkowej Europie. Historycznie była to część królestwa Węgier, które linia Karpat przez 900 lat, do 1920 r., oddzielała od Rusi Halickiej. Jednak większość mieszkańców stanowią tam Rusini. Chociaż mówią po ukraińsku (a raczej: dialektem języka ukraińskiego), duża część z nich wcale się za Ukraińców nie uważa. Wolą mówić o sobie jako osobnym narodzie Karpatorusinów, choć niektórzy, z racji historycznych związków, ciążą też ku świadomości łączności z Węgrami. Etnicznych Węgrów nie ma tu wielu, ale mieszkają zwartym pasem wzdłuż węgierskiej granicy.
Do 1938 r. była to odległa, peryferyjna część Czechosłowacji. Po rozpadzie tego państwa na skutek niemieckiej agresji, Ruś Karpacka dostała się na powrót Węgrom. Ci jednak rządzili tam zaledwie kilka lat: po wojnie obszar ten powiększył terytorium sowieckiej Ukrainy. Gdy z kolei rozpadł się Związek Sowiecki, Ruś Karpacka stała się częścią niepodległego państwa ukraińskiego. Kijów rozpoczął wtedy politykę ukrainizacji tych ziem, do tej pory ukraińskich jedynie nominalnie. Częścią tego procesu jest przegłosowana we wrześniu ubiegłego roku ustawa, wprowadzająca język ukraiński, jako jedyny, w szkołach Karpackiej Rusi. Według niej zajęcia w językach mniejszości (w tym w języku węgierskim) będą prowadzone tylko w wybranych klasach i tylko na początkowym etapie nauczania. Budapeszt ostro zareagował na tę zmianę. „Ukrainę zaboli wdrożenie nowej ustawy” – obiecał wtedy minister spraw zagranicznych Peter Szijjarto. Teraz Budapeszt słowa dotrzymał.
Wzrost napięcia spowodowały też antywęgierskie incydenty, do jakich dochodziło tam kilkakrotnie w ostatnich miesiącach. Najpoważniejszym z nich było podpalenie, w styczniu tego roku, ośrodka kultury węgierskiej w Użhorodzie. W przypadku tego ostatniego zajścia wiele wskazuje jednak na to, że jego sprawcy inspirowani byli przez służby specjalne Rosji.
Razem czy osobno?
Ale sprawa mniejszości to tylko przykrywka. Drugim, niedeklarowanym głośno dnem polityki Budapesztu są jego „mocarstwowe” sugestie przejęcia na powrót Rusi Karpackiej. Orbán już w 2014 r. domagał się autonomii dla tej części Ukrainy, powtarzając tu, chcąc nie chcąc, argumenty Hitlera wobec Czechosłowacji. W 1938 r. żądanie praw dla mniejszości niemieckiej w Sudetach skończyło się rozbiorem tego państwa. Dziś rolę sudeckich Niemców przyszło, z woli Budapesztu, odgrywać Węgrom z Rusi Karpackiej.
Taki bieg wydarzeń jest elementem planu Putina, który otwarcie stawia na rozbiór Ukrainy. W tym samym 2014 r. jego dyplomacja sugerowała nawet rządowi Tuska, by ten z „upadłego państwa” wykroił dla siebie Galicję wraz ze Lwowem. Wtedy przekaz ten został przez Polaków stanowczo odrzucony, a władze w Warszawie oficjalnie uznały go za żart. Rząd Viktora Orbána – choć głośno tego nie mówi – uważa jednak podobne rozwiązanie za możliwe do przyjęcia.
Dlatego też Warszawa winna teraz postawić sobie twarde pytanie: czy z takimi właśnie Węgrami mamy działać ramię w ramię jako środkowoeuropejska awangarda UE?